3/31/2013

czternasty promień słońca

PECH OBLECH I STRACH

Wstawał piękny sobotni poranek. Przez uchylone okno wlewał się zapach długo wyczekiwanej wiosny. Świeże miejskie powietrze pieściło nozdrza każdego wrażliwego na zapachy miłośnika spalin. Pech Oblech jednak miał to wszystko w dupie. W jego pokoju i tak unosił się swąd zeszłotygodniowej zamawianej w najtańszym 'wietkongu' chińszczyzny. Nie wstawał wraz z porankiem. Nie chciał wstawać wcale. Nic nie chciał. Chciał zgnić jak chińszczyzna w pudełku, której resztki właśnie wysypał sobie na głowę, gdy poprawiał poduszkę. Nakrył się po czubek swej pełnej pomysłów łepetyny kołdrą, zamknął oczy i próbował ponownie zasnąć. Nie mógł. Marsz obowiązków, obietnic, planów na dzisiejszy dzień spadł na jego strumień świadomości jak śnieg na Wielkanoc. Płynęły tak obrazy zaplanowanych w teorii, w najmniejszych szczegółach przewrotów politycznych, pokojowych porządków, lektur do napisania i przeczytania, arcydzieł do spłodzenia i spotkań do przeprowadzenia, których ogrom i powaga zatrważały Oblecha doszczętnie. Czuł jak wielki ogarnia go skurcz mięśni, gdy tylko próbował pomyśleć, że ma się ruszyć. Zrezygnował. Zasnął. We śnie po wielkich marmurowych schodach gonił go nienamalowany kiedyś obraz wielkiego zielonego penisa z kosmosu, który strzelając kolorową laserową spermą zapładniał jego skórę i z każdego pora skóry rodziły się litery powieści, której nigdy nie napisał. Litery te wbiegały mu w uszy tworząc niezrozumiały dla niego bełkot, przeradzał się on w krzyk podobny do gwizdka nałożonego na zbiornik z parą. Jego głowa eksplodowała tuż przed metą, celem, zamerykanizowanymi drzwiami z napisem 'Exit', zalewając marmurową posadzkę wodnistym roztworem obsranych myśli. Nadal wstawał piękny sobotni poranek. Pech Oblech wreszcie otworzył swe zaropiałe oczy. Był gotów wstać. Poczuł w sobie przypływ nieludzkich mocy. Poczuł energię by przełamać złą passę, skumulował ją w nogach, rękach i już stał w pozycji prostej, poprawnej. Ruszył ociężale w stronę łazienki by obmyć swą zasyfioną twarz. Stanął przed umywalką w rozkroku, by naciągnąć mięśnie, obmył twarz chłodną wodą, podniósł wzrok i zamarł. Odbicie, które ujrzał w lustrze nie było mu znane. Stara twarz, którą zobaczył, nie mogła być jego, a gdy o tym pomyślał i dotarło do niego, że czas nadszarpnął jego ciało tak boleśnie. Umarł, załamany, z przerażenia. Nie zmartwychwstał. Ale Luja.