2012
To, że świat się kończy, chyba każdy widzi. Pogoda płata nam figle dość niespotykane do tej pory w naszym klimacie. Na czele z trąbami powietrznymi, na wodnych ubytkach kończąc. Eksperci zajmujący się pogodą wmawiają nam, że takie atmosferyczne niespodzianki są normalne właśnie dla naszego klimatu, a to, że nie pojawiły się do tej poty to jakiś niefortunny dla ich teorii zbieg okoliczności. Z tego właśnie powodu, jak kilkoro moich znajomych, samemu zacząłem doliczać się metodą majów do grudnia, by udowodnić sobie, że to wcale nie tak, a wyobraźnia zdecydowanie mnie ponosi. Niestety z matematyki nigdy mocny nie byłem. Pozostaje zawierzyć naukowemu chybił - trafił. Pewnie jakiś leniwy Majak, któremu przydzielono liczenie i zapisywanie kalendarza dotarł do sprawy sedna: chrzanię, nie robię, bo i tak nikt z nas do 2012 nie dożyje. End of story. Lenistwo jest wpasowane w historię ludzkości jak stopy w japonki. Przykładem może być sam Newton, który obserwował spadające jabłka siedząc przed swym wiejskim domem i dotarł tym samym do istnienia siły grawitacji. Przecież nie wyszedł przed dom pracować, tym bardziej wczesną jesienią, lub końcówką lata, gdy z pewnością świeciło słońce. Każdy ma chyba do tego prawo i każdy za dobrze zna to uczucie. Odpoczynek, czyste nieskazitelne lenistwo, czas wypełniony w całości nieróbstwem. Teraz mamy swoiste święta przeznaczone na lazyng (eng. lejzing) - wakacje. Czas wyjazdów, odwiedzin, czas wytchnienia od codzienności, który próbujemy wypełnić przyjemnościami, aż po sam brzeg. Najlepiej mają wszelkiej maści uczniowie i ich belfrowie, których czas spokoju wydłużony jest do granic przyzwoitości. Jednak patrząc na zarobki jednych i drugich widać jak na dłoni ich perspektywy do spędzania wolnego czasu. Truskawki. Póki w ogóle mamy możliwość wypocząć, a do tego JESZCZE mamy możliwość wypocząć, to odpocznijmy od negatywnego myślenia o niechybnie zbliżającym się końcu świata, gdy zalany kataklizmami glob z radością pożegna gatunek ludzki. Korzystajmy z całych sił. Wyjazd w góry jest rewelacyjnym pomysłem, albo nad morze. A propos morza to gazeta.pl swym pod portalem deser.pl informuje, że w Niemczech z Bałtyku wyłowiono nową, nieznaną formę życia, która wygląda jak kosmici, rury od odkurzacza w pajęczynach, lub flaki świńskie. Jeśli to obcy, to mamy kolejny argument ku wierze, aby to koniec swój bliski ta planeta miała, ufolufki przyleciały by zabrać cokolwiek im się przyda z ziemskiego padołu przed bliskim armageddonem. Patrząc trzeźwo "COŚ" z żadnej strony nie przypomina rur od odkurzacza, ale kto normalny wyrzucałby wnętrzności jakiegoś zwierza i to w takiej ilości do morza. Z resztą jakie morze? Filmik będący dowodem wygląda jak kręcony w rzeźni za rogiem. Prawdziwy jak Grażyna Żarko. Dla tych we wszystko wierzących. Świat się kończy. Trzeba odpocząć.
7/24/2012
7/10/2012
drugi słońca promień: niewypał
O zagrożeniach
wynikających z porannej gimnastyki w nieodpowiednim towarzystwie.
Ponieważ powoli
przygotowuję się na to, że ten blog stanie się najpopularniejszym
i najbardziej opiniotwórczym centrum intelektualnym internetu, nie
mogłem powstrzymać się by nie wyrazić swojego zdania na temat
najpopularniejszy w ostatnim czasie i przystępny wszelakim ustom w
kraju. Wszystko zaczęło się tutaj.
Po przesłuchaniu każdy
powinien mieć już swą opinię uwarunkowaną poziomem intelektualnym. A jednak nie
może mieć. Jaki Kuba Wojewódzki jest publicznie każdy wie, bo
jego sfera prywatna zamknięta jest dla osób trzecich i skrzętnie
przysłonięta przebojowością i (opcjonalnie) błyskotliwym
humorem. Widać go w jego własnym programie w TVN, w reklamie PLAY,
można przeczytać jego zjadliwe komentarze w antypudelkowej rubryce
w Polityce, a do niedawna można go było usłyszeć wraz z Michałem
Figurskim w słuchowisku satyrycznym „Poranny WF”. To, że
możliwość patrzenia, czytania, czy słuchania pana, o którym mowa
jest całkowicie opcjonalna chyba podkreślać nie muszę.
OPCJONALNA! Ustalmy od razu tylko jedno: żart, którym zostaliśmy
uraczeni w porze śniadaniowej był w bardzo złym smaku. Co nie
znaczy, że przestał być żartem. Panowie zrozumieli, że
przekroczyli granicę i weszli na zbyt drażliwy temat, przeprosili i
tłumacząc, że mimo wszystko to była satyra próbowali z całej
sytuacji wybrnąć. I ja się nie dziwię Wojewódzkiemu, że starał
się wytłumaczyć swe intencje, bo ewidentnie gadające głowy nie
potrafią słuchać ze zrozumieniem. Nie rozumiem czego poza
przeprosinami się spodziewać? Poprawy? Zmiany poczucia humoru na
lepsze? Przecież okrutny i bezkompromisowy humor towarzyszy im od
dawna: „z jakiej rodziny pochodzi Marta Kaczyńska? Z
rozbitej.”, a z kolei „jakie drinki były podawane na pokładzie
tupolewa? Kamikadze”. To dowcipy o martwej głowie
państwa i wielkiej narodowej tragedii! A teraz nagle Euro, Polska, Ukraina - skandal. Całość
konsekwencji, które wypłynęły z tego wydarzenia, zaczynając od
usunięcia programu ze stacji radiowej, karami pieniężnymi
nałożonymi na Eskę przez KRRiT i strachem, że ktoś usłyszy o
gwałceniu Ukrainek, a oni jako przedstawiciele narodu nic z tym nie
robią jest zrozumiała. Jednak panika narodu, który uwielbia antysemickie (ognisty humor o Holocauście, to to?) żarty, a sam antysemityzm najczęściej zganiany i kojarzony jest z łysym w dresie marginesem, na przedstawiciela którego to widok
uciekamy na drugą stronę ulicy, a jeśli na ulicach któryś z nich
woła „Rosyjska kurwo” jest to w ustach posła „drobna
złośliwość”, kraina gdzie długowłosy młody chłopiec w koszulce
Vadera na zawsze pozostanie już brudasem i satanistą, a
Afroamerykanin nieodmiennie kojarzył się będzie z „Murzynkiem
Bambo” i upadającym z drzewa afrykańskim rządem. O „Aferze Wojewódzkiego” powiedziano już wszystko.
Wszyscy, którzy powinni się wypowiedzieć, lub nie - zrobili szum i
krzyczeli korzystając z tego, że ktoś ich chce wysłuchać. Jedyne
co pozostało to spuścić zasłonę milczenia na chamskie żarty
wytoczone przez ksenofoba Figurskiego i rasistę Wojewódzkiego. A
jednak nie można, bo z każdym dniem dociera powodziowa fala pełna
nienawiści i nieukrywanego jadu wobec obecności Wojewódzkiego w
mediach, a przede wszystkim, że egzystuje na świecie. Rozwiązanie jest proste:
telewizor można wyłączyć, gazety można czytać jedynie te, w których
nie ma błaznów i chamów, a jeśli to nie pomoże to zawsze
znajdzie się jakiś Maczeta, który za odpowiednią sumę weźmie i wymaże człowieka z tego świata. Banalne? Oczywiście, ale lepiej jest
stanąć przed reflektorem by jego święte światło popularności
spłynęło na lico wyedukowanego krytyka złego smaku i wyliczał on
będzie tchem ostatnim złe uczynki, palcem wskazywał będzie,
groził, pluł, zabraniał, nawoływał do bojkotu, linczu, a nas
wszystkich do pozamykania szczelnie uszu i oczu na bezczelne
szczeniackie wybryki. I dopiero w tym momencie zły smak wziął
górę, bo nie widzę nic gorszego niż wyższą służbę dobra i
prawości zakazującą mi słuchania i oceniania przez pryzmat
własnego dystansu tego co pan Wojewódzki ma do powiedzenia. Myśl
tak jak myślisz, ale nie mów nic na głos, bo wolność słowa (ma
swoje konsekwencje, których doświadczyli) też ma swoje granice,
nie możesz wyrażać swoich myśli, zachowaj je dla siebie, bo jak
zaczniesz je wypuszczać otworem gębowym to – idąc za konwencją
pani Marty i Ilony z Przekroju – musisz wypierdalać. Nie pasujesz.
Tak jak nie pasowałby Monthy Python, twórcy Family Guy'a, South
Park, Przerysowanych, Dave Chapelle, Ricky Gervais, a niedługo
prawdopodobnie zabraknie miejsca dla Abelarda Gizy, Neo-Nówki, Dody,
czy Nergala. O ile z miejsca nie przestaną naginać zasad, wykraczać
myślami poza granice tego co wolno, co moralne i przyzwoite, a
przed jakąkolwiek wypowiedzą nie uprzedzą wszystkich, że żartują
z pełną premedytacją, że nie chcą nikogo obrażać, że wypowiedź ma charakter czysto satyryczny, czy artystyczny, a wszelkie nieścisłości i
niedopowiedzenia są rozwikłane w wydrukowanym folderze tłumaczącym
wszystkie elementy humorystyczne. Nawet jeśli od początku wszystko
szyte jest grubymi jak pozujące ostatnio na plaży celebrytki nićmi.
Zagalopowali się,
obrazili, przeprosili, nie rozumiem czego jeszcze trzeba by przerwać
ten łańcuch nienawiści. Wedle słów jednej z ukraińskich
feministek mają iść za to siedzieć? Tego chcemy? Najgorsze jest
to, że gdyby nie cały szum, który zrodził się w czasie trwania
Euro wkoło tego incydentu ze strony naszych mediów wszelakich,
podejrzewam, że nie doszło by do druku jednej z opinii w niemieckiej gazecie "zainspirowanej" wydarzeniami w Polsce o tym jak to statystyczny polak
„zgwałciłby ukraińską sprzątaczkę”. Za taki obraz nie mam
żalu do Figurskiego, ani Wojewódzkiego, bo zrozumiałem i konwencję, i to, że ich
poczucie humoru sięgnęło dna, ale potrafię im to wybaczyć. Jako
mniejszość. Wymazanie ich jednak z przestrzeni medialnej za
niepoprawność, odwagę, głupotę, brawurę i kolejne potknięcie
wygląda mi na zwęszenie okazji do usunięcia niewygodnej postaci
sprzed oczu lubiących żyć w wygodzie i świętym spokoju
podbudowanym śmiertelną powagą ludzi władzy i mediów, co brzmi
banalnie i zabawnie jak cholera mając w pamięci resztę światowych
spiskowych teorii. Tylko kto mógłby pozostałą po Jakubie
Wojewódzkim lukę
wypełnić
w polskim szaroburym wszechświecie medialnym....
I do szanownej pani Magdaleny Środy: porównanie Wojewódzkiego z Wojciechem Cejrowskim - bezcenne. Serio.
7/03/2012
pierwszy słońca promień
Dobre, czy polskie? cz.1
Jak z polską muzyką jest każdy słyszy, lub widzi, w końcu mamy na rynku aż nadmiar wokalistek śpiewających ciałem. "Latające Naoliwione Cycki Hermenegildy" robią furorę, bo kto nie lubi popatrzeć na wyjątkowo kształtne i soczyste ciała pięknych silikonowych otynkowanych kobiet, a dzięki wysokim zyskom płynącym ze sprzedaży owych piersi, produkowany jest kolejny biustowny przebój. Nowe gwiazdy pokazują na ekranie do nagranego podkładu co mają do zaoferowania w sypialni swego pięciominutowego podbijającego poczytność pudelka partnera, a stare zapominają o tym co miały i czym uwodziły tłumy, próbując pokonać młode konkurentki nagością nie pierwszej świeżości, by sprzedać tą zamerykanizowaną kakofoniczną trutkę. Nie ma jednak takiej rzeczy na świecie, której fotoszop i producent wciskającego obecnie modne dwa nagrane podczas remontu u sąsiada dźwięki wiertła, nie odmieni w złotego łabędzia. Mowa oczywiście o rynku muzyki popularnej, bo kto by tam wiedział co dzieje się w świecie muzyki alternatywnej. PRL dawno za nami, a nadal bierzemy co dają. W końcu dają cycki. Aż tu nagle...
Koło statuetkowej adoracji imienia jakiegoś tam Fryderyka, o którym już dawno wszyscy zapomnieli w tym roku honoruje nadmierną ilością tych nagród kobietę, o której słyszeli do tego czasu chyba tylko jej znajomi. Gdybyście zapytali dziadków (lub rodziców) o tę kobietę, to łza szczęścia wypełniona po brzegi wspomnieniami z szaleńczej młodości spłynęła by im po policzku. Ada Rusowicz święciła triumfy w latach 60tych jako wokalistka big-bitowa, zdobywając sławę z zespołem niebiesko-czarni, a gdyby wspomniany wcześniej internetowy kundelek już wtedy szerzył w ludziach takie zainteresowanie nie swoim życiem to pewnie pierwszy pisałby o jej romansie z Czesławem Niemenem, w którego chórkach zaczynała (co świadczy o jej predyspozycjach WOKALNYCH). Sam big-bit specjalnie oryginalną muzyką nie był, bezpardonowe zżynanie z twórczości Beatlesów, Stonesów, czy wczesnego rock'n'rolla, lub rythm'n'bluesa. Nic nowego, nic odkrywczego, dla wielu fanów muzyki nic, bo po co słuchać marnej kopii, skoro można sięgnąć po oryginał. Jednak wtedy 'nic' to przechodziło przez granice, więc trzeba było wypełniać lukę w kulturze popularnej, a przede wszystkim mieć ją pod kontrolą. I oto nagle z sentymentalnych podróży, potrzeby ducha i wielkiej miłości do muzyki, szczególnie tej granej przez własną mamę, wynurza się Ania Rusowicz i jej album "Mój Big-Bit". Po co poświęcać tyle słów, tyle czasu by uporządkować myśli i napisać coś o płycie, która na pierwszy rzut oka jest naśladowaniem muzyki, która była kopią piosenek granych już prawie 60 lat temu? Właśnie dlatego. W ostatnich latach do polski przedostał się na chwilę nie jaki Cee-Lo Green z przebojem o tym jak życzy swojej byłej kobiecie wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, oraz Brytyjczyka o pseudonimie Plan B, któremu z kolei inna pani powiedziała jak bardzo go kocha, lecz nie podała mu swojego numeru pesel, co skutkowało niemałymi kłopotami natury prawnej. Znajomość ich całych płyt pozwala na zauważenie pewnej zależności. Jeśli ktoś kocha pewien gatunek muzyki (w ich wypadku soul), sam jest muzykiem, zna się na muzyce i wie jak ją robić to nie trzeba nic innego by zdobyć sukces i uznanie. No i taka jest Ania Rusowicz. Jej album jest esencją bigbitu, z jego energią i przebojowością, muzycy dotrzymujący jej towarzystwa jadą po nutach jak przecinaki, a lista ambitnych inspiracji, które słychać na pierwszy wrzut w ucha jest niebywała ( przekrój ery wczesnego rock'n'rolla aż po chociażby The Doors, czy Jethro Tull), a wszystko podane z niebywałym wyczuciem, okraszone łatwymi wpadającymi w ucho, lecz nie do końca banalnymi tekstami o miłości (będącymi częścią repertuaru jej mamy), często wyśpiewywanymi nie zawsze czystym, ale mocnym i szczerym głosem. Siła tej płyty leży właśnie w tej szczerości, napędzanej wielką miłością do pewnej epoki i muzyki, która porusza nie tylko stopy, ale i serce.
Najlepszym argumentem jest niezbędny rzut oka na ruchy wokalistki, na energię jaką rozsiewa wśród publiczności i klimat pięknych czasów napędzany przez świetnych muzyków, jak chociażby tutaj, lub tu.
Czym skutkuje jej twórczość? Tym, że od czasu do czasu można usłyszeć w radiu żywe, klimatyczne granie. Tym, że można urodziwie machać ramionami, nie silikonem w piersiach. Tym, że polska dobra płyta też musi kosztować prawie 60 zł, gdy już wiadomo, że można ją sprzedać. I wreszcie tym, że dzięki takim powiewom zakurzonej stylistycznie świeżości możemy powspominać, poznawać, pokochać i lać ten melodyczny miód na uszy z nieukrywaną przyjemnością w tak upalne dni.
Jak z polską muzyką jest każdy słyszy, lub widzi, w końcu mamy na rynku aż nadmiar wokalistek śpiewających ciałem. "Latające Naoliwione Cycki Hermenegildy" robią furorę, bo kto nie lubi popatrzeć na wyjątkowo kształtne i soczyste ciała pięknych silikonowych otynkowanych kobiet, a dzięki wysokim zyskom płynącym ze sprzedaży owych piersi, produkowany jest kolejny biustowny przebój. Nowe gwiazdy pokazują na ekranie do nagranego podkładu co mają do zaoferowania w sypialni swego pięciominutowego podbijającego poczytność pudelka partnera, a stare zapominają o tym co miały i czym uwodziły tłumy, próbując pokonać młode konkurentki nagością nie pierwszej świeżości, by sprzedać tą zamerykanizowaną kakofoniczną trutkę. Nie ma jednak takiej rzeczy na świecie, której fotoszop i producent wciskającego obecnie modne dwa nagrane podczas remontu u sąsiada dźwięki wiertła, nie odmieni w złotego łabędzia. Mowa oczywiście o rynku muzyki popularnej, bo kto by tam wiedział co dzieje się w świecie muzyki alternatywnej. PRL dawno za nami, a nadal bierzemy co dają. W końcu dają cycki. Aż tu nagle...
Koło statuetkowej adoracji imienia jakiegoś tam Fryderyka, o którym już dawno wszyscy zapomnieli w tym roku honoruje nadmierną ilością tych nagród kobietę, o której słyszeli do tego czasu chyba tylko jej znajomi. Gdybyście zapytali dziadków (lub rodziców) o tę kobietę, to łza szczęścia wypełniona po brzegi wspomnieniami z szaleńczej młodości spłynęła by im po policzku. Ada Rusowicz święciła triumfy w latach 60tych jako wokalistka big-bitowa, zdobywając sławę z zespołem niebiesko-czarni, a gdyby wspomniany wcześniej internetowy kundelek już wtedy szerzył w ludziach takie zainteresowanie nie swoim życiem to pewnie pierwszy pisałby o jej romansie z Czesławem Niemenem, w którego chórkach zaczynała (co świadczy o jej predyspozycjach WOKALNYCH). Sam big-bit specjalnie oryginalną muzyką nie był, bezpardonowe zżynanie z twórczości Beatlesów, Stonesów, czy wczesnego rock'n'rolla, lub rythm'n'bluesa. Nic nowego, nic odkrywczego, dla wielu fanów muzyki nic, bo po co słuchać marnej kopii, skoro można sięgnąć po oryginał. Jednak wtedy 'nic' to przechodziło przez granice, więc trzeba było wypełniać lukę w kulturze popularnej, a przede wszystkim mieć ją pod kontrolą. I oto nagle z sentymentalnych podróży, potrzeby ducha i wielkiej miłości do muzyki, szczególnie tej granej przez własną mamę, wynurza się Ania Rusowicz i jej album "Mój Big-Bit". Po co poświęcać tyle słów, tyle czasu by uporządkować myśli i napisać coś o płycie, która na pierwszy rzut oka jest naśladowaniem muzyki, która była kopią piosenek granych już prawie 60 lat temu? Właśnie dlatego. W ostatnich latach do polski przedostał się na chwilę nie jaki Cee-Lo Green z przebojem o tym jak życzy swojej byłej kobiecie wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, oraz Brytyjczyka o pseudonimie Plan B, któremu z kolei inna pani powiedziała jak bardzo go kocha, lecz nie podała mu swojego numeru pesel, co skutkowało niemałymi kłopotami natury prawnej. Znajomość ich całych płyt pozwala na zauważenie pewnej zależności. Jeśli ktoś kocha pewien gatunek muzyki (w ich wypadku soul), sam jest muzykiem, zna się na muzyce i wie jak ją robić to nie trzeba nic innego by zdobyć sukces i uznanie. No i taka jest Ania Rusowicz. Jej album jest esencją bigbitu, z jego energią i przebojowością, muzycy dotrzymujący jej towarzystwa jadą po nutach jak przecinaki, a lista ambitnych inspiracji, które słychać na pierwszy wrzut w ucha jest niebywała ( przekrój ery wczesnego rock'n'rolla aż po chociażby The Doors, czy Jethro Tull), a wszystko podane z niebywałym wyczuciem, okraszone łatwymi wpadającymi w ucho, lecz nie do końca banalnymi tekstami o miłości (będącymi częścią repertuaru jej mamy), często wyśpiewywanymi nie zawsze czystym, ale mocnym i szczerym głosem. Siła tej płyty leży właśnie w tej szczerości, napędzanej wielką miłością do pewnej epoki i muzyki, która porusza nie tylko stopy, ale i serce.
Najlepszym argumentem jest niezbędny rzut oka na ruchy wokalistki, na energię jaką rozsiewa wśród publiczności i klimat pięknych czasów napędzany przez świetnych muzyków, jak chociażby tutaj, lub tu.
Czym skutkuje jej twórczość? Tym, że od czasu do czasu można usłyszeć w radiu żywe, klimatyczne granie. Tym, że można urodziwie machać ramionami, nie silikonem w piersiach. Tym, że polska dobra płyta też musi kosztować prawie 60 zł, gdy już wiadomo, że można ją sprzedać. I wreszcie tym, że dzięki takim powiewom zakurzonej stylistycznie świeżości możemy powspominać, poznawać, pokochać i lać ten melodyczny miód na uszy z nieukrywaną przyjemnością w tak upalne dni.
Subskrybuj:
Posty (Atom)