11/05/2012

trzynasty promień

"Nie odwracaj się wstecz"*

Każdy malarz najpierw tworzy szkic swego obrazu. Kreśli węglem
odpowiednie linie, delikatnie, ledwo widoczne ślady
jego
wyobraźni, by potem wypełnić je kolorem. Nieodpowiedni krok
zawsze może zatrzeć. Nieostrożny ruch ręki może
poprawić.
Nietrwale układa postaci, zdarzenia i miejsca, by w razie
zmiany koncepcji jako twórca móc je skreślić.
Akt kreacji
od zera. Ostrożny, pozorny i niepewny przez pryzmat
skończonego dzieła, którego tak naprawdę nie ma. Nawet
Bóg
musiał w pewnym momencie zastanowić się, czy zostawić futro
tej nowej małpie i czy nadal będzie wyglądać zabawnie z
ogonkiem. Na szczęście udowodnił nam dobrze podjętą
przez
stwórcę decyzję Akira Toriyama.
Życie jest jednak konsekwentne.
Chlapiąc
decyzjami na płótno niczym Pollock, sami tworzymy swoje dzieło
sztuki. Omijanie kałuży dużym pewnym krokiem może
nas
wprowadzić pod samochód, a jednocześnie ominięcie samochodu
może nas wtrącić pod pociąg pędzący środkiem miasta
po
asfaltowych szynach. Tylko nazywając się Dom Cobb mamy
szansę
się przebudzić i uniknąć katastrofy. Każdy powrót do
przeszłości jest naszym powrotem do przyszłości. Krok w
tył
zawsze będzie krokiem w przód. Akt boskiej kreacji.
PAINt w rękach epileptyka bez funkcji gumki do mazania,
bez
skutecznego ctrl+n, z kusząco-kojącym alt+F4,
dla głupców, słabeuszy, ludzi.
Kroki zostawione na świeżym porannym śniegu utrzymywać
się
będą cały dzień, lub całymi dniami, tygodniami,
przydeptywane,
zachodzone, solone, ale dopiero kolejna śnieżyca pozostawi pole do popisu, przestrzeń ku kolejnym zimowym podróżą. Drugiej takiej samej zimy nie ma. Śnieżny reset, Tabula Rasa, niepamięć.
Drive.

*jakaś superbohaterka serialu w telewizji finansowanej z podatków i abonamentów chlapnęła za swym upośledzonym scenarzystą, lub co gorsza błysnęła inwencją twórczą wypowiadając te jakże znaczące słowa. 

10/09/2012

jedenasty promień słońca

Dzień to promieniujące ciepłem słońce. Słońce to ciepło. Ciepło to bezpieczeństwo, rodząca się bliskość powodująca nieokiełznaną przyjemność z obcowania. Ciężko walczyć z przyjemnością, bo i czemu, a częściej nawet walczy się o szczęście. Gdy się je wygra to już o nic więcej nie trzeba się martwić. O niczym nie trzeba intensywnie myśleć. Błogostan.
I nagle, wszystko inne przestaje mieć znaczenie.
Tą chwilę pragniemy zatrzymać. Jedno spojrzenie na pewien obraz, który namalowała nam rzeczywistość. Zegar staje. Klisza zostaje naświetlona. Teraz możemy tę klatkę szczęścia wywołać gdy tylko chcemy. Zamiast żyć ciągle w tym pięknym jasnym świetle.
Potem znowu jest tak samo. Szaro. Można psioczyć. Narzekać. Kląć, a w końcu myśleć co robić by tak nie było. Nadal szukać szczęścia.
Jeśli z kolei koloryt naszego życia tylko nabiera barw, rozwija się jak kwiat wiosną czujący przypływ ciepła, to wiedz, że nic się nie dzieje.
Można leżeć i leniuchować, cieszyć się i dzielić się radością, nie chcąc słuchać o żadnych problemach, których i tak nie ma. Wtedy można żyć pełnią życia. Bez trosk. W dostatku. Na dupie.
Szczęście w nieszczęściu.

9/04/2012

dziesiąty promień słońca


Bywa spoko. Tak jak teraz.
Do słonecznego dnia, ciepłego wieczoru, czy gorącej nocy. Coś by rozklekotać biodra w dwóch odrębnych stylach muzyki. Pierwszy dotyka współczesności, dyskotek. Opowiada o panujących w nich dźwiękach, a jednocześnie jest to historia tak hipsterska jak jedzenie spaghetti pałeczkami. Niesamowity występ, który usłyszycie, to czyste szaleństwo. W teorii i w praktyce. Zapraszam was do chfilharmonii, by potańczyć przy techno! the brandt brauer frick ensemble

Druga propozycja wspomoże wyobraźnię, by przemieżać ulice niczym afroamerykanie w latach 90' patrolując Brooklyn. Wyginające dźwięki, które od pierwszej nuty wymuszają przytup. Organiczne, soczyste brzmienie, wilelkie umiejętności muzyków i ten funky groove, który porywa i uzależnia jak facebook. Wystarczy posłuchać. soulive

Tańczcie z uśmiechem na twarzy.
To zdrowe.
Na dziś to tyle.
Patrzcie przed siebie.
Zostawiając smutek w tyle.
Chwile.

8/27/2012

dziewiąty promień słońca

'Okno na Twarzowyperiodyk'

Uwielbiam podglądać. Wszystkich. Obojętnie kim są i co robią. W każdej wolnej chwili się temu poświęcam, chłonę wszystko co zobaczę. Mogę już nawet powiedzieć, że to moja pasja. Gdy tylko wracam z pracy do domu, szybko zaglądam do lodówki, by zaspokoić pierwsze głody, by zaraz potem zacząć patrzeć. Z resztą w pracy też podglądam. W sumie na każdym kroku, bo i w autobusie i w pociągu, kawiarni, hipermarkecie, nawet idąc ulicą, czy leżąc na plaży. Wszędzie szpieguję. Wszystko mnie interesuje, gdy tylko w jak najmniejszym stopniu dotyczy mojego życia, jest gdzieś dalej. To pasja na całe życie. W domu nawet przygotowałem sobie specjalne stanowisko. Najwygodniejsze krzesło z nowej kolekcji, która swoją drogą podczas podglądania wpadła mi w oko. Piękne nowe biurko, na którym wygodnie podeprzeć mogę swe łokcie, gdy od tego całego szpiegowania zaczyna mnie ogarniać zmęczenie. Nawet ostatnio nauczyłem się podglądać tak, żeby jednym okiem odsypiać, a drugim nadal prowadzić obserwację. To jest dopiero umiejętność.
 Mówiąc najprościej podglądam wszystko, co zdołam zobaczyć przez me wąskie okienko. Codzienność moich sąsiadów nie zachwyca. Prozaiczne problemy i sytuacje spotykające każdego z nas: ciężki dzień w pracy, lekki dzień w pracy, urlop, jego brak, rozrywka, śmiech, zabawa, imprezy, urojone problemy z nadwagą, ewolucje kulinarne, smutki, miłości, zdrady, romanse, połamane serca, cytaty nierdzewnych prawd wieszane na ścianach, piękne sąsiadki w oknach, czasem nawet wychylają się w bieliźnie. Prawdziwy zalew informacji. I to chyba lubię najbardziej. Prędkość z jaką się rozchodzą, docierają do mych oczu, uszu i buszują po neuronach. Te najprostsze, codzienne sytuacje, które sam mógłbym spotykać i przeżywać będąc tam. Jednak mnie tam nie ma, bo jestem zbyt zajęty wychwytywaniem przekazywanych i przetworzonych już historii. Zabawne jak wiele można widzieć aż tam, będąc tylko tutaj. 
 Sąsiadka ostatnio chwaliła się drugiej swoimi zdjęciami z Maroko, gdzie była w czasie ostatnich wakacji (swoją szowinistyczną drogą muszę przyznać, że bardzo apetycznie wyglądała), więc wiem jak tam jest, nie muszę jechać. Tak samo jak z Włochami, Tunezją, czy Grecją. Wszędzie byłem oczami. Banalne, prawda? Musicie tego spróbować. Bo podglądanie jest w dechę. Jakiś czas temu żarliwie dyskutował jeden z sąsiadów z sąsiadką, mówię wam, że im z oczu iskry leciały jak przy szlifierce. On idąc usłyszał, co jej gra w mieszkaniu i podłapali wspólny temat. Byłem niedaleko, więc słyszałem jak rozmawiali w tak pasjonujący sposób, że nie szło się oderwać, tylko szkoda, że on tak z własną żoną nie rozmawia, bo może i by zdołał uratować swoje małżeństwo, a tak rozbija kolejne, odwiedzając sąsiadkę z winem, by chłodnymi wieczorami rozgrzać jej mieszkanie do czerwoności. 
 Jednego sąsiada za to naprawdę lubię i szanuję. Mieszka obok i non stop, gdy tylko jest w domu słucha głośno muzyki. Całe szczęście, że dobrej, dlatego go lubię i szanuję. Czasem, gdy czegoś nie znam, a mi się podoba to wsuwam mu karteczkę pod drzwi pisząc z zapytaniem o dany utwór, on wtedy odpisuje i również odsyła mi pod drzwi. Nie, nie utrzymujemy kontaktu, jakoś ciężko jest się spotkać. Dobrze, że mamy te karteczki.
 Lubię też trzymać oko na pulsie sklepowych nowości. Mam kilka ulubionych witryn i gdy tylko pojawiają się nowości, wtedy siedzę i oglądam do upadłego. Co z tego, że prawdopodobnie nigdy mnie nie będzie na to wszystko stać. Przynajmniej nacieszę oczy i sobie popatrzę, powyobrażam. Z przecen za to korzystam regularnie i z reguły jestem pierwszy do zakupu. Inaczej to nie. Wszystko wina pracy, za mało zarabiam.
 Szkoda, że trzeba za coś żyć i jest ta praca potrzebna, i trzeba z domu wyjść, bo tak nawet bym tego nie potrzebował, w końcu widzę aż nadto i wiem wszystko. Moje biurko, to sam środek świata. Fajny film ostatnio widziałem, sąsiad z naprzeciwka miał włączony, tylko jest problem, bo nie zdążyłem zauważyć tytułu, ani reżysera, bo za późno się dosiadłem, ale może załapiecie co to za obraz. Opowiadał o jakimś fotografie na wózku inwalidzkim, który mieszkał na którymś tam piętrze w bloku i w ogóle nie wychodził, bo nie mógł się na tym wózku ruszyć dalej niż po pokoju i patrzył tak jak ja na życie swoich sąsiadów. I dobrze, że patrzył, bo w końcu odkrył, że jego sąsiad to morderca i swą zacną małżonkę pokroił na kawałeczki i przymusowo eksmitował ze swojego lokum. Co by było gdyby nie patrzył? Zło by zwyciężyło, małżonka zostałaby cichcem zamieniona, a on nic by o tym nie wiedział i nie mógłby być nazwany bohaterem. Dlatego chyba nie zrozumiałem pointy tego filmu, gdy on z uśmiechem na ustach siedzi z ukochaną, odwrócony od okna i przestaje na wszystko patrzeć...

8/21/2012

ósmy promień słońca

Przepalone na węgiel, w piękną pogodę ludzkie myśli, potrzebuj ochłody i znieczulenia w weekendową chwilę oddechu. Niczym tlen łapczywie łapany moment, możliwość by zapomnieć, zgrzeszyć na wpół świadomie i chociaż pozornie poczuć się lepiej niż dni temu. Tygodnie. I te weekendy trwają tygodniami, lub co tydzień, a i tak nikt tego nie policzy. Ciężko jest liczyć zapałki, gdy zaczynają się zlewać w jedną, wielką. Wtedy ją można złamać, lub odpalić, a przy takiej drodze zaraz zgasić, lub poczekać, aż sama się dopali. Mieć dystans do podejmowanych decyzji. W końcu truizmem jest: 'Ścieżka sprawiedliwych wiedzie przez nieprawości samolubnych i tyranię złych ludzi'. Przychodzi zawsze taki moment, że w butelce jedyne co można znaleźć, to siebie. Siedzącego w zamknięciu, na dnie, samotnie zadręczającego się myślami. Etanolowy monolog z Bogiem, jedynym prawdziwym. W imię Ojca, Matki i siebie samego, zaklinam się! By wiedzieć, w morzu niewiadomej, rozumieć w niezrozumieniu i być pewnym w niepewności. Nic z tego. Czasem jedynie, budząc się, gdy najgorszą chorobą jest życie, a trzeźwość jest nie do wytrzymania, możemy zaopatrzyć się w mądrość, będącą przebłyskiem geniuszu w mroku upojenia. I podążać tą drogą. W zgodzie tylko i wyłącznie z samym sobą.

Grzebiąc ostatnio w sieci znalazłem prawdziwy relikt przeszłości. Laurkę. Rachunek wystawiony pewnym epizodom. I ta prozaiczna wymowa, przewrotność tytułu, wskazuje, którędy patrzyć na świat, jak iść, by nieprawość, samolubność i tyrania nie przygarnęły pod swe mroczne skrzydła, zagubionej duszy, a znieczulica, nie owładnęła napędzającą życie beatmachiną. Bo już dość znieczulania.
Z cyklu dawno i nie prawda. Kącik poetycki.
pióra mego własnego, czemu się dziwię.
"Paracetamol"
Myśli składają się w litery
Litery składają się w słowa
Tak prosta forma przekazu
Trochę wibracji, otwarte usta - mowa
Mówimy dużo, dużo za dużo
Piszemy więcej
Lecz gdy przychodzi czas szczerości
Umywamy ręce
Lęk nas ogarnia, miliardy skotłowanych myśli
I jedno zasadnicze pytanie co ona sobie pomyśli,
Gdy się dowie, że więcej bajek jest w tym jednym słowie,
Niż Andersen miał zapisanych w tomie.
Myśli składają się w litery
Litery składają się w słowa
Milczenie jest złotem,
A my nie chcąc być chciwi
Mówimy jak najęci
Nieszczerzy, fałszywi.

8/13/2012

siódmy promień słońca

"PolskoKochamPodróżować!", czyli hipsterski komediodramat bez morału, z happy endem w jednym akcie, na jeden wagon trasy Opole - Wrocław, pociągiem Kraków - Kołobrzeg.

[narrator]
Czasem jak każdemu człowiekowi, tak i mi zdarza się podróżować. Nie chodzi tu o błahe, codzienne wycieczki do sklepu i z powrotem osadzone w rzeczywistości jak papierosy, bardziej o trasy, do przebycia których trzeba zaciągnąć się u zawodowego przewoźnika dalekobieżnego. Z powodu sytuacji jaka panuje na rodzimych drogach, obawiam się posiadania prawa do jazdy, a jednocześnie, mimo, że mam pieniądze na kurs, to i tak na egzamin nadal zbieram. Za to sypiam dobrze. I właśnie dlatego pojawiłem się piechotą na dworcu pkp 3 minuty przed odjazdem pociągu, który stał już i sapał zziajany na peronie. Tak przynajmniej wydawało mi się po deszyfracji skrzeczenia roznoszącego się z głośników po dworcu. Kolejki przy kasach sięgały 4 osób każda, a patrząc na zegarek 20 minut nie miałem, by w którejkolwiek z nich się ustawić. Po drugie spostrzegłem brak gotówki. Pamiętając dobrze o doliczanym banknocie o nominale 10 do każdego zakupu biletu w pociągu, za wydruk na gwinejskim papierze z koali zielenkawej (łac. greenpeace shittus) przy cenie hurtowej 70zł/m (co swoją drogą jest uczciwe), postanowiłem skorzystać z automatu biletowego, gdzie mogłem zapłacić kartą. Podobno. Raz wcześniej widziałem z niewielkiej odległości jak to się robi, co oznaczało kompletny brak zaznajomienia z obsługą tego sprzętu, ale czas nie pozostawiał mi złudzeń.
[czas]
dasz radę, przecież widziałeś jak to się robi. Zaraz odjedzie pociag! Rozumiesz?!? Umiesz to zrobić. UMIESZ! DASZ RADĘ! ZRÓB TOOO!!!!
[narrator]
Od automatu do pociągu miałem parę kroków włączając w to przejście podziemne między peronami. Podszedłem do niego. Nie przywitał się.
[czas]
dasz radę...
[narrator]
Wyciągnąłem rękę w stronę klawiatury, by zacząć komunikację. Pierwsze diamentowe kryształki potu zalęgły się na mym czole, rozszczepiając światło słoneczne na malutkie tęcze, w około których tańczyły jednorożce ciesząc się, że tak dobrze mi idzie. Odchodziłem od zmysłów. Moim oczom ukazało się 2 przejazdy. Oba do Wrocławia. Jeden InterPiciPolo, a drugi InterMediolanGolanOlan. Wybrałem ten do Wrocławia. Zadowolony, już na pamięć wykonując czynności płatnicze kartą czułem, jak me nogi rwą się do biegu. Wyciągnąłem plastik, zaraz po nim wyszarpnąłem z paszczy automatu mój bilet i biegłem jak dziecko Forresta i Loli. Schody, kawałek podziemnego korytarza, schody znów i już jestem na miejscu, gdzie moim oczom ukazuje się tablica odjazdów, a w tym samym momencie spikerka charczy w mikrofon to co nagle staje się objawione.
ding dong
[spikerka]
cha, cha, cha, cha, charczę tak od dziecka, a ten pociąg to nie ten, a tamten masz piętnaście minut później Ty głuchy zajobie... ding dong cha, cha, cha, cha, charczę tak od dziecka, a ten pociąg to nie ten, a tamten masz piętnaście minut później Ty głuchy zajobie i nie z tego peronu więc spier ding dong.
[narrator]
Wróciłem, tą samą drogą, w czasie tejże drogi sprawdziłem, czy bilet, który trzymam w ręce, jest do Wrocławia. Był. Czy godzina się zgadza. Zgadzała. Który peron. Poszedłem tam. Usiadłem i oczekując w spokoju postanowiłem się zrelaksować przy kojących nerwy dźwiękach muzyki.
radiohead - house of cards
Rozłożony niczym król nie spostrzegłem nawet, kiedy ten czas mi zleciał. Nie dało się nic zrobić, już nie żył. Gdy pociąg podjechał wsunąłem go pod ławkę, a sam (oczywiście upewniając się, czy wszystko mi się zgadza i czy tym napewno dojadę) poszedłem wsiadać. Słońce dokazywało, lekka i przyjemna pogoda zawsze sprzyja podróżowaniu. Pomogłem wnieść torby jakiejś kobiecie, zza którejś wschodniej granicy, za co podziękowała niepełnym, choć szczerym uśmiechem. Okazało się, że jeden wagon, na całość ludzi zgromadzonych na peronie to wystarczająca ilość, więc ustawiłem się przy wyjściu, by nie pchać się w korytarz, czylu bezosobową masę wijących się ciał. Pociąg ruszył.
Podróż ma to do siebie, że trwa. Od swego początku, aż po kres. W każdym razie do tego drugiego miałem daleko. Wciągnąłem słuchawki na uszy i wdusiłem play. Radiohead w zderzeniu z wagonowym remixem nie wypadł dobrze. Postanowiłem zmienić nastrój na bardziej hałaśliwy i na przekór całemu spokojnemu, czy wręcz wypoczynkowemu charakterowi wycieczki:
parkway drive - a cold day in hell
Zadowolony tupiąc nóżką do karkołomnego rytmu kolejnych z kolei utworów rozkoszowałem się widokami zza okna, oczekując...
W połowie drogi, pojawiła się na horyzoncie pani konduktor. Gdy zbliżała się, uśmiech przyozdobił mi twarz, w końcu jak miałem się nie cieszyć - jechałem pociągiem do Wrocławia, miałem bilet do Wrocławia, konduktorka go sprawdzi będę miał spokój, aż po kres. Podałem jej legitymację studencką z zatkniętym już w nią biletem, by cały zestaw został zweryfikowany i bez zbędnej wymiany zdań rozejść się do swych zajęć. Zaczęła szaleńczo kręcić głową na boki, wpatrując się z dezaprobatą w bilet. Potem wydała z siebie coś na zasadzie:
[konduktorka]
NEIN! NEIN! NEIN!
parkway drive - It's hard to speak without a tongue
[narrator]
Z powodu automatycznej zmiany utworu na niezbyt pani konduktorce przychylny, postanowiłem zdjąć słuchawki i w spokoju wysłuchać z czym jest problem.
[konduktorka]
Ma pan zły bilet, nie pojedzie pan.
[ja]
Co jest z nim nie tak? Kupowałem w automacie w sumie pierwszy raz, bo raz tylko widziałem jak ktoś to robił, a ja się szybko uczę. Mogłem popełnić błąd, a do tego bardzo się spieszyłem, bo byłem delikatnie spóźniony na nie ten pociąg i do tego nie mam dużej gotówki przy sobie, może mi pani wytłumaczyć co z tym biletem? Bilet na godzinę i do Wrocławia mam, nie rozumiem...
[konduktorka]
Jak pan kupował bilet to tam gdzie pan zaznaczył InterMediolanGolanOlan, to powinien być InterPiciPolo, teraz musimy wystawić panu nowy bilet, bo ten nie jest na ten pociąg.
[ja]
W takim razie, proszę mi powiedzieć, ile mnie to będzie kosztować?
[konduktorka]
Musze wystawić panu nowy bilet, czyli wstukuje informacje to będzie, 21zł37gr.
[ja]
Nie mam takiej gotówki, mogę zapłacić kartą?
[konduktorka]
Nie. (albo NEIN!)
[ja]
Dlaczego nie można płacić kartą? To co teraz zrobimy?
[konduktorka]
Nie można, bo nie ma czytnika... Może wystawimy bilet zamienny, z przemianowaniem na InterPiciPolo, bo w sumie bilet pan ma, a to będzie 11zł52gr.
[ja]
Tłumaczę pani, że nie mam takiej gotówki, mam jedyne... przegląda portfel niecałe, ostatnie 6 zł. Cały kapitał mam na koncie, może przelew? Cokolwiek?
[konduktorka]
To mam dla pana bilet mandatowy w wysokości 300zł plus cena biletu, lub wysiądzie pan sobie w Oławie i poczeka na następny pociąg?
[ja]
DLACZEGO!?
[konduktorka]
Nie ma pan biletu, czyli za jazdę bez biletu, pieniędzy pan nie ma, żeby kupić bilet...
[ja]
Pieniądze mam, to pani nie ma terminalu by mi je odebrać po raz wtóry, za bilet do Wrocławia, tylko na inne picipolo. Będzie tam następny pociąg?
[konduktorka]
Aaaaaaaaaaaaa, tego to ja nie wiem...
[ja]
Pani se zaczeka...
[narrator]
Odwróciłem się na pięcie zostawiając ją, przeszedłem przez drzwi i skierowałem się do pierwszego lepszego przedziału z ludźmi. Przeprosiłem, by zebrać ich uwagę, wytłumaczyłem sytuację w jakiej się znalazłem od początku, gdy wszedłem na dworzec, aż do obecnej sytuacji, szczerze, paląc się ze wstydu i prosząc ich o drobne na bilet, konkretnie o 6zł, których mi brakuje. Zgodzili się bez wahania, zaczęli wygrzebywać drobne z torebek i portfeli, upewniając się czy mi nie brakuje i wystarczy na pewno.
[pasażer]
Tak tu słyszałem tej pani podniesiony głos jak staliście za drzwiami i się śmiałem, że wokalnie wyjęta jak z "Misia" peerelowska ekspedientka, co się "nie da", co zawsze "nie ma"...
[narrator]
Uśmiechnąłem się, doceniając celność tego żartu, podziękowałem serdecznie kłaniając się w pas po kilkakroć i udałem się by uszczęśliwić panią konduktor. Ta na widok niesionej gotówki tylko zatopiła się w swej maszynie, wydrukowała bilet, zabrała gotówkę i poszła kasować przedział, z którego wróciłem, a ludzie dobrej woli zabili ją śmiechem.
Koniec.
Teraz pozostaje przyznać rację tym, którzy nadal wierzą w dobro skrywane przez ludzi, że jeszcze gdzieś tam jest. Okazało się, że ludzie rzeczywiście są dobrzy, tylko konduktorzy to k...onduktorzy.
Happy End.

8/04/2012

czwarty, piąty, a i szósty promień słońca



słonecznie dla równego rachunku, czyli takich dwóch, jak nas trzech...



Być gwiazdą... To chyba dziecięce marzenie wszystkich ludzi w wieku około przedszkolnym, z którego tylko nieliczni wyrastają. Z pewnością wychodzi im to na zdrowie, a w szczególności psychiczne. Nie muszą strugać wariata na scenie, skakać po niej jak kangury, czy wyginać w sposób odpowiedni dla sypialnianych ekscesów. Sami artyści pewnie czują się tak samo, gdy zaczynali stroić miny do lustra przykładając do ust szczotkę do włosów, tylko teraz robią to z trochę większą powagą niż wtedy. Pamiętajmy jednak, że droga do sławy jest wybrukowana ciężką pracą, poświęceniem, ciągłym samodoskonaleniem i rozwijaniem nabytych, lub wrodzonych umiejętności. Sam jako autor popularnego bloga, otoczonego kultem i bezgraniczną miłością, wiem o tym doskonale, że sława ma swą cenę. I dosłownie i w przenośni, przecież, aby utrzymać się na szczycie, gdy nie ma się do powiedzenia już nic, a określenie moja muzyka odnosi się do sztabu średnio uzdolnionych twórców, pozostaje uzewnętrzniania swej cielesności, wieszania krzyży w inną stronę niż właściwa, mutowanie ich ze swastykami etc. Wszystko po to, by nadal być na szczycie, by mówili. Mam nadzieję, że nigdy się tak nie stoczę. Jak przystało na prawdziwego Polaka – klnę się na Madonny z dzieciątkami.
Ból po utracie publiczności, masowego uwielbienia jest chyba najsilniejszym czynnikiem depresjogennym. Udało mi się to ostatnio zaobserwować w historii wpisanej w dzieje kina, w drugim najważniejszym momencie od jego wynalezienia. Aż do 1927 roku film musiał czekać na pierwszą kwestię mówioną. Jak bywa z nagłym skokiem technologicznym, nie wszystkim udaje się dostosować. Przenieśmy się na Sunset Boulevard, gdzie w zaniedbanej,  wielkiej posiadłości mieszka gwiazda kina niemego, diva ekranowa, prawdziwa ozdoba ekranu, której kariera dawno minęła, właśnie w momencie udźwiękowienia kinematografii. Tak jak Valentino nadawała się do rzucania wypełnionych emocją, głębokich spojrzeń, teatralnych gestów, tak i ona czarowała, lecz gdy trzeba było wypowiedzieć się przed kamerami – tak samo jak i jego – nie dało się słuchać. Świat się zmienił. Stała się bezużyteczna. Zamknięta w swym wielkim pustym domu, tylko ona i jej wierny kamerdyner, pogrążeni w cieniu dawnej chwały, gdzie ekscentryzm wielkiej gwiazdy miesza się powoli z czystym szaleństwem. I z postępem fabuły to szaleństwo rośnie na naszych oczach, zastępując obraz gwiazdy, obrazem wariatki, której sława powraca w tym złym odcieniu, dzięki dziennikarskiej chciwości i żerowaniu na ludzkim nieszczęściu. Gorąco polecam "Bulwar Zachodzącego Słońca" (1950, reż. Billy Wilder), bo jest to jedno z tych czarujących arcydzieł kinematografii, spłodzonych w złotej erze Hollywood, z historią opierającą się o rzeczywistość jaką znamy z czasów rozwoju kina, wciągającą widza w wykreowany świat po same uszy, a pięknie sfilmowana oddziałuje niezwykle sugestywnie na zmysły.
Każda era posiada swojego tragicznego bohatera. Czy będzie to Valentino (Rudolf) ze swym nieszczęsnym włoskim akcentem, czy Monroe (Marilyn), czy Morrison (Jim), czy Joplin (Janis), czy Hendrix (Jimi), czy Lee (Bruce), czy Pastorius (Jaco), czy Willas (Violetta), czy Cobain (Kurt), czy Huston (Whitney), czy Ledger (Heath), czy Murphy (Brittany), czy w końcu Winehouse (Amy). Życiorysy artystów zbyt często nie kończą się happy endami, a pocieszeniem zostaje tylko gorzka chwila refleksji w ciemnym pokoju przed telewizorem, gdzie włączymy sobie doskonały film i zostaniemy porwani przez perfekcyjnie wykreowaną rolę, lub płytę z muzyką płynącą z serca utalentowanego człowieka.
Ostatnio zostałem uraczony awarią prądu (niestety zdarzają się już tak rzadko), od sąsiadów (bez pomocy facebooka!) dowiedziałem się, że w całej okolicy wysiadł i trochę go nie będzie. Kataklizm ten (oczywiście z nudów) rozciągnąłem odrobinę przy pomocy wyobraźni na cały glob i zacząłem w błogiej naturalnej ciszy kontemplować nad tym co by było, gdyby...
Bez dostępu do komputerów i internetu Rihanna nie mogła by z pewnością na bieżąco pisać o kontuzji swego palca u stopy, wysyłać do fanów zdjęć swej 'zachwilę' zmarłej babci, ani informować kiedy i gdzie postawi klocka. Niedoróbki wokalne Katy Perry raniłyby uszy tak, jak to ma miejsce w rzeczywistości, a ona sama wreszcie spotkałaby się może z powołaniem i zaczęła pozować nago do czasopism o nikłej treści, lecz formie w odpowiednich wymiarach. Niechęć do kupowania biletów na kameralny, akustyczny koncert kogoś kto nie umie grać, lub śpiewać byłaby czymś w pełni naturalnym. Całość wielkiego globalnego konsumpcjonizmu artystycznego rozsypałaby się w drobny mak. Z braku możliwości nagrywania płyt, wypełniania ich elektroniką i modelowania w nieprawdopodobnie idealną formę, liczyliby się jedynie artyści, którzy zachwycaliby kontaktem emocjonalnym z widzem podczas koncertów na żywo, tylko Ci, którzy autentycznie chwytaliby za serce, lub oszałamiali umiejętnościami muzycznymi. Ludzie zachwyceni takimi występami nie musieliby się dzielić wrażeniami z całym światem, a jedynie z osobą stojącą obok. Zwalnialibyśmy na rynku by posłuchać ulicznego grajka w skupieniu, choć chwilę, by zobaczyć co chce nam przekazać i czym chce się z nami podzielić, nie mijając go w pospiechu, obojętnie, mając w pamięci nagranego na youtube lepszego warsztatowo bezdomnego z Urugwaju. Bronx, czy Brooklyn obfitowały by w ulicznych poetów, stojących na rogu, przyklaskujących sobie w rytm wersów układanych na bieżąco, lub wcześniej spisanych, a ja siedziałbym zaczytany w tomiki poezji Notoriousa B.I.G, czy Jay'a-Z. Sztuka dla sztuki, dla spełniania wyższych celów, przekazywania emocji, dla samego procesu realizacji swych potrzeb artystycznych. Amerykański sen znów oparty byłby na prawdziwym talencie, a nie na dupie co ma wzięcie i może spełnić marzenia o kupie szmalu i pławieniu się w luksusie. Takie marzenia pozostawały by w blokach startowych, a ich realizacja dla kogoś bez talentu i zaangażowania, byłaby naturalnie niemożliwa i w pełni przez niego akceptowana na ciepłej posadce mleczarza. Dzięki globalizacji nawet ja mogę poczuć się wielkim pisarzem, którym bez wątpienia jestem, co widać, czytać i czuć po każdej kartce naznaczonej cyfrowym tuszem, który w dowolnej chwili mogę zmodyfikować, dopieścić ku najlepszej możliwej, szczytowej formie, w nieskończoność poprawiać, a maszynopisy będące niezbytym dowodem na to, że tego talentu mi brak pozostawiam w domu dla własnego sadomasochistycznego umartwiania się nad beznadzieją własnego losu, gdy inni tak pięknie się sprzedają. I aż w gardło korci, by zakrzyknąć za klasykiem: „wszyscy artyści to prostytutki, w oparach lepszych fajek, w oparach wódki. A jedne są lepsze, a drugie są gorsze. A gorsze są tańsze, a lepsze są droższe”, choć z tym ostatnim ciężko mi się zgodzić. Zdarzają się wyjątki, jednak nieprzystępność, brak populizmu w działaniach i podejmowane tematy nie pozwalają im dumnie wyjść z cienia. I w tym wątku mieści się projekt, który chodzi po mojej łysiejącej głowiźnie od momentu wydania niczym Korzeniowski Robert na IGRZYSKACH OLIMPIJSKICH (panowie 'dziennikarzowie', proszę!!!!!!) swego czasu. Babu Król, czyli Budyń i Bajzel ( rewelacyjne pseudonimy) z alternatywnego zespołu Pogodno w natarciu, z płytą wyśnioną (dosłownie, przez Jacka Szymkiewicza, czyli Budynia), która wydobywa z odmętów błotnistej kałuży gwiazd zapomnianych twórczość i przywraca ją do życia. Artysta ten enigmatycznie podpisywał się: Sted - Edward Stachura, bo o niego przede wszystkim chodzi w tym projekcie, to postać całkowicie (pomijając zapalonych czytelników poezji, studentów polonistyki, lub ludzi, którzy dobrze trafili z nauczycielami języka polskiego w szkole) zapomniana, a w czasach bezinternetowych, masy ludzi poruszała jego poezja, która szczerością i trafnością spostrzeżeń docierała do serc, ciekawiły opowiadania nierozerwalne z gorzką rzeczywistością człowieka i umiejscowione gdzieś obok, właśnie wśród zwykłych-niezwykłych ludzi. Jego dzieła były wywieszane w miejscach kultu, na ołtarzykach, które przypominają facebookową tablicę tylko w pełni realną, z której brakujące wiersze, czy piosenki, fan, czy fanka mogli sobie spisać, a te, które oni cudem posiadali, mogli podoklejać dla innych. Prawdziwa Stachuromania, przyciągał niczym Justin Bieber nastolatki, tylko bez tak ślicznej twarzy, masy managerów, producentów, z talentem, który przyciągał tłumy sam z siebie. Zwykły człowiek, który tragicznie przestał istnieć, a fala współczesności, wszechobecności wszystkiego zmyła ślad jego istnienia dla szerszej publiczności. I tu wkroczyli Budyń i Bajzel, którzy próbują przetłumaczyć na współczesny język muzyki piosenki i wiersze Stachury (bo kto słucha ogniskowego SDM?), udowadniając jak bogaty zbiór słów/dźwięków zawarty jest w jego twórczości i jak aktualna ona jest mimo upływu lat, a to wszystko na płycie zatytułowanej po prostu „Sted”. Znając Pogodno wiadomym jest, jak zwariowani są Ci dwaj czołowi artyści tej grupy, a bezkompromisowość i odwaga z jaką sięgnęli po Stachurę jest godna pozazdroszczenia, lecz ilość wtopionych pieniędzy w tak niekomercyjny projekt już nie. Nie ma co rozpisywać się nad rewelacyjnym połączeniu słów wyciągniętych z poezji, z graną i wyśpiewywaną muzyką – czysta symbioza i to trzeba usłyszeć na własne ucho, a za każdym kolejnym razem otwierają się przed słuchaczem nowe, barwne, maleńkie smaczki, które tylko zwiększają przyjemność płynącą z odbioru tej płyty. Wyobraźni muzycznej można panom z Babu Król szczerze zazdrościć.
I oto naturalna, piękna kolej rzeczy. Nowe pokolenia, nowa rzeczywistość, nowe interpretacje i nowi artyści. Szkoda, że na tak małą skalę. Przy rozległych możliwościach jakie daje nam technologia trzeba nauczyć się oddzielić ziarno (szczerość w sztuce), od plew (cycki |nic do nich nie mam, żeby nie było, tylko za sam biust Mandaryny artystką nie podpiszę|, gel na lokach i twórczość, z która w zetknięciu można przeżyć osobisty dramat w Andach). Wspierajmy ich twórczość, nie zapominajmy, poznajmy, nim będzie za późno, bo potem pozostanie nam jedynie złożyć hołd i skromny wieniec.

7/24/2012

trzeci promień słońca

2012

To, że świat się kończy, chyba każdy widzi. Pogoda płata nam figle dość niespotykane do tej pory w naszym  klimacie. Na czele z trąbami powietrznymi, na wodnych ubytkach kończąc. Eksperci zajmujący się pogodą wmawiają nam, że takie atmosferyczne niespodzianki są normalne właśnie dla naszego klimatu, a to, że nie pojawiły się do tej poty to jakiś niefortunny dla ich teorii zbieg okoliczności. Z tego właśnie powodu, jak kilkoro moich znajomych, samemu zacząłem doliczać się metodą majów do grudnia, by udowodnić sobie, że to wcale nie tak, a wyobraźnia zdecydowanie mnie ponosi. Niestety z matematyki nigdy mocny nie byłem. Pozostaje zawierzyć naukowemu chybił - trafił. Pewnie jakiś leniwy Majak, któremu przydzielono liczenie i zapisywanie kalendarza dotarł do sprawy sedna: chrzanię, nie robię, bo i tak nikt z nas do 2012 nie dożyje. End of story. Lenistwo jest wpasowane w historię ludzkości jak stopy w japonki. Przykładem może być sam Newton, który obserwował spadające jabłka siedząc przed swym wiejskim domem i dotarł tym samym do istnienia siły grawitacji. Przecież nie wyszedł przed dom pracować, tym bardziej wczesną jesienią, lub końcówką lata, gdy z pewnością świeciło słońce. Każdy ma chyba do tego prawo i każdy za dobrze zna to uczucie. Odpoczynek, czyste nieskazitelne lenistwo, czas wypełniony w całości nieróbstwem. Teraz mamy swoiste święta przeznaczone na lazyng (eng. lejzing) - wakacje. Czas wyjazdów, odwiedzin, czas wytchnienia od codzienności, który próbujemy wypełnić przyjemnościami, aż po sam brzeg. Najlepiej mają wszelkiej maści uczniowie i ich belfrowie, których czas spokoju wydłużony jest do granic przyzwoitości. Jednak patrząc na zarobki jednych i drugich widać jak na dłoni ich perspektywy do spędzania wolnego czasu. Truskawki. Póki w ogóle mamy możliwość wypocząć, a do tego JESZCZE mamy możliwość wypocząć, to odpocznijmy od negatywnego myślenia o niechybnie zbliżającym się końcu świata, gdy zalany kataklizmami glob z radością pożegna gatunek ludzki. Korzystajmy z całych sił. Wyjazd w góry jest rewelacyjnym pomysłem, albo nad morze. A propos morza to gazeta.pl swym pod portalem deser.pl informuje, że w Niemczech z Bałtyku wyłowiono nową, nieznaną formę życia, która wygląda jak kosmici, rury od odkurzacza w pajęczynach, lub flaki świńskie. Jeśli to obcy, to mamy kolejny argument ku wierze, aby to koniec swój bliski ta planeta miała, ufolufki przyleciały by zabrać cokolwiek im się przyda z ziemskiego padołu przed bliskim armageddonem. Patrząc trzeźwo "COŚ" z żadnej strony nie przypomina rur od odkurzacza, ale kto normalny wyrzucałby wnętrzności jakiegoś zwierza i to w takiej ilości do morza. Z resztą jakie morze? Filmik będący dowodem wygląda jak kręcony w rzeźni za rogiem. Prawdziwy jak Grażyna Żarko. Dla tych we wszystko wierzących. Świat się kończy. Trzeba odpocząć.

7/10/2012

drugi słońca promień: niewypał


O zagrożeniach wynikających z porannej gimnastyki w nieodpowiednim towarzystwie.


Ponieważ powoli przygotowuję się na to, że ten blog stanie się najpopularniejszym i najbardziej opiniotwórczym centrum intelektualnym internetu, nie mogłem powstrzymać się by nie wyrazić swojego zdania na temat najpopularniejszy w ostatnim czasie i przystępny wszelakim ustom w kraju. Wszystko zaczęło się tutaj.
Po przesłuchaniu każdy powinien mieć już swą opinię uwarunkowaną poziomem intelektualnym. A jednak nie może mieć. Jaki Kuba Wojewódzki jest publicznie każdy wie, bo jego sfera prywatna zamknięta jest dla osób trzecich i skrzętnie przysłonięta przebojowością i (opcjonalnie) błyskotliwym humorem. Widać go w jego własnym programie w TVN, w reklamie PLAY, można przeczytać jego zjadliwe komentarze w antypudelkowej rubryce w Polityce, a do niedawna można go było usłyszeć wraz z Michałem Figurskim w słuchowisku satyrycznym „Poranny WF”. To, że możliwość patrzenia, czytania, czy słuchania pana, o którym mowa jest całkowicie opcjonalna chyba podkreślać nie muszę. OPCJONALNA! Ustalmy od razu tylko jedno: żart, którym zostaliśmy uraczeni w porze śniadaniowej był w bardzo złym smaku. Co nie znaczy, że przestał być żartem. Panowie zrozumieli, że przekroczyli granicę i weszli na zbyt drażliwy temat, przeprosili i tłumacząc, że mimo wszystko to była satyra próbowali z całej sytuacji wybrnąć. I ja się nie dziwię Wojewódzkiemu, że starał się wytłumaczyć swe intencje, bo ewidentnie gadające głowy nie potrafią słuchać ze zrozumieniem. Nie rozumiem czego poza przeprosinami się spodziewać? Poprawy? Zmiany poczucia humoru na lepsze? Przecież okrutny i bezkompromisowy humor towarzyszy im od dawna: „z jakiej rodziny pochodzi Marta Kaczyńska? Z rozbitej.”, a z kolei „jakie drinki były podawane na pokładzie tupolewa? Kamikadze”. To dowcipy o martwej głowie państwa i wielkiej narodowej tragedii! A teraz nagle Euro, Polska, Ukraina - skandal. Całość konsekwencji, które wypłynęły z tego wydarzenia, zaczynając od usunięcia programu ze stacji radiowej, karami pieniężnymi nałożonymi na Eskę przez KRRiT i strachem, że ktoś usłyszy o gwałceniu Ukrainek, a oni jako przedstawiciele narodu nic z tym nie robią jest zrozumiała. Jednak panika narodu, który uwielbia antysemickie  (ognisty humor o Holocauście, to to?) żarty, a sam antysemityzm  najczęściej zganiany i kojarzony jest z łysym w dresie marginesem, na przedstawiciela którego to widok uciekamy na drugą stronę ulicy, a jeśli na ulicach któryś z nich woła „Rosyjska kurwo” jest to w ustach posła „drobna złośliwość”, kraina gdzie długowłosy młody chłopiec w koszulce Vadera na zawsze pozostanie już brudasem i satanistą, a Afroamerykanin nieodmiennie kojarzył się będzie z „Murzynkiem Bambo”  i upadającym z drzewa afrykańskim rządem. O „Aferze Wojewódzkiego” powiedziano już wszystko. Wszyscy, którzy powinni się wypowiedzieć, lub nie - zrobili szum i krzyczeli korzystając z tego, że ktoś ich chce wysłuchać. Jedyne co pozostało to spuścić zasłonę milczenia na chamskie żarty wytoczone przez ksenofoba Figurskiego i rasistę Wojewódzkiego. A jednak nie można, bo z każdym dniem dociera powodziowa fala pełna nienawiści i nieukrywanego jadu wobec obecności Wojewódzkiego w mediach, a przede wszystkim, że egzystuje na świecie. Rozwiązanie jest proste: telewizor można wyłączyć, gazety można czytać jedynie te, w których nie ma błaznów i chamów, a jeśli to nie pomoże to zawsze znajdzie się jakiś Maczeta, który za odpowiednią sumę weźmie i wymaże człowieka z tego świata. Banalne? Oczywiście, ale lepiej jest stanąć przed reflektorem by jego święte światło popularności spłynęło na lico wyedukowanego krytyka złego smaku i wyliczał on będzie tchem ostatnim złe uczynki, palcem wskazywał będzie, groził, pluł, zabraniał, nawoływał do bojkotu, linczu, a nas wszystkich do pozamykania szczelnie uszu i oczu na bezczelne szczeniackie wybryki. I dopiero w tym momencie zły smak wziął górę, bo nie widzę nic gorszego niż wyższą służbę dobra i prawości zakazującą mi słuchania i oceniania przez pryzmat własnego dystansu tego co pan Wojewódzki ma do powiedzenia. Myśl tak jak myślisz, ale nie mów nic na głos, bo wolność słowa (ma swoje konsekwencje, których doświadczyli) też ma swoje granice, nie możesz wyrażać swoich myśli, zachowaj je dla siebie, bo jak zaczniesz je wypuszczać otworem gębowym to – idąc za konwencją pani Marty i Ilony z Przekroju – musisz wypierdalać. Nie pasujesz. Tak jak nie pasowałby Monthy Python, twórcy Family Guy'a, South Park, Przerysowanych, Dave Chapelle, Ricky Gervais, a niedługo prawdopodobnie zabraknie miejsca dla Abelarda Gizy, Neo-Nówki, Dody, czy Nergala. O ile z miejsca nie przestaną naginać zasad, wykraczać myślami poza granice tego co wolno, co moralne i przyzwoite, a przed jakąkolwiek wypowiedzą nie uprzedzą wszystkich, że żartują z pełną premedytacją, że nie chcą nikogo obrażać, że wypowiedź ma charakter czysto satyryczny, czy artystyczny, a wszelkie nieścisłości i niedopowiedzenia są rozwikłane w wydrukowanym folderze tłumaczącym wszystkie elementy humorystyczne. Nawet jeśli od początku wszystko szyte jest grubymi jak pozujące ostatnio na plaży celebrytki nićmi.
Zagalopowali się, obrazili, przeprosili, nie rozumiem czego jeszcze trzeba by przerwać ten łańcuch nienawiści. Wedle słów jednej z ukraińskich feministek mają iść za to siedzieć? Tego chcemy? Najgorsze jest to, że gdyby nie cały szum, który zrodził się w czasie trwania Euro wkoło tego incydentu ze strony naszych mediów wszelakich, podejrzewam, że nie doszło by do druku jednej z opinii w niemieckiej gazecie "zainspirowanej" wydarzeniami w Polsce o tym jak to statystyczny polak „zgwałciłby ukraińską sprzątaczkę”. Za taki obraz nie mam żalu do Figurskiego, ani Wojewódzkiego, bo zrozumiałem i konwencję, i to, że ich poczucie humoru sięgnęło dna, ale potrafię im to wybaczyć. Jako mniejszość. Wymazanie ich jednak z przestrzeni medialnej za niepoprawność, odwagę, głupotę, brawurę i kolejne potknięcie wygląda mi na zwęszenie okazji do usunięcia niewygodnej postaci sprzed oczu lubiących żyć w wygodzie i świętym spokoju podbudowanym śmiertelną powagą ludzi władzy i mediów, co brzmi banalnie i zabawnie jak cholera mając w pamięci resztę światowych spiskowych teorii. Tylko kto mógłby pozostałą po Jakubie Wojewódzkim lukę wypełnić w polskim szaroburym wszechświecie medialnym....



I do szanownej pani Magdaleny Środy: porównanie Wojewódzkiego z Wojciechem Cejrowskim - bezcenne. Serio.

7/03/2012

pierwszy słońca promień

Dobre, czy polskie? cz.1


Jak z polską muzyką jest każdy słyszy, lub widzi, w końcu mamy na rynku aż nadmiar wokalistek śpiewających ciałem. "Latające Naoliwione Cycki Hermenegildy" robią furorę, bo kto nie lubi popatrzeć na wyjątkowo kształtne i soczyste ciała pięknych silikonowych otynkowanych kobiet, a dzięki wysokim zyskom płynącym ze sprzedaży owych piersi, produkowany jest kolejny biustowny przebój. Nowe gwiazdy pokazują na ekranie do nagranego podkładu co mają do zaoferowania w sypialni swego pięciominutowego podbijającego poczytność pudelka partnera, a stare zapominają o tym co miały i czym uwodziły tłumy, próbując pokonać młode konkurentki nagością nie pierwszej świeżości, by sprzedać tą zamerykanizowaną kakofoniczną trutkę. Nie ma jednak takiej rzeczy na świecie, której fotoszop i producent wciskającego obecnie modne dwa nagrane podczas remontu u sąsiada dźwięki wiertła, nie odmieni w złotego łabędzia.  Mowa oczywiście o rynku muzyki popularnej, bo kto by tam wiedział co dzieje się w świecie muzyki alternatywnej. PRL dawno za nami, a nadal bierzemy co dają. W końcu dają cycki. Aż tu nagle...
Koło statuetkowej adoracji imienia jakiegoś tam Fryderyka, o którym już dawno wszyscy zapomnieli w tym roku honoruje nadmierną ilością tych nagród kobietę, o której słyszeli do tego czasu chyba tylko jej znajomi. Gdybyście zapytali dziadków (lub rodziców) o tę kobietę, to łza szczęścia wypełniona po brzegi wspomnieniami z szaleńczej młodości spłynęła by im po policzku. Ada Rusowicz święciła triumfy w latach 60tych jako wokalistka big-bitowa, zdobywając sławę z zespołem niebiesko-czarni, a gdyby wspomniany wcześniej internetowy kundelek już wtedy szerzył w ludziach takie zainteresowanie nie swoim życiem to pewnie pierwszy pisałby o jej romansie z Czesławem Niemenem, w którego chórkach zaczynała (co świadczy o jej predyspozycjach WOKALNYCH). Sam big-bit specjalnie oryginalną muzyką nie był, bezpardonowe zżynanie z twórczości Beatlesów, Stonesów, czy wczesnego rock'n'rolla, lub rythm'n'bluesa. Nic nowego, nic odkrywczego, dla wielu fanów muzyki nic, bo po co słuchać marnej kopii, skoro można sięgnąć po oryginał. Jednak wtedy 'nic' to przechodziło przez granice, więc trzeba było wypełniać lukę w kulturze popularnej, a przede wszystkim mieć ją pod kontrolą. I oto nagle z sentymentalnych podróży, potrzeby ducha i wielkiej miłości do muzyki, szczególnie tej granej przez własną mamę, wynurza się Ania Rusowicz i jej album "Mój Big-Bit". Po co poświęcać tyle słów, tyle czasu by uporządkować myśli i napisać coś o płycie, która na pierwszy rzut oka jest naśladowaniem muzyki, która była kopią piosenek granych już prawie 60 lat temu? Właśnie dlatego. W ostatnich latach do polski przedostał się na chwilę nie jaki Cee-Lo Green z przebojem o tym jak życzy swojej byłej kobiecie wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, oraz Brytyjczyka o pseudonimie Plan B, któremu z kolei inna pani powiedziała jak bardzo go kocha, lecz nie podała mu swojego numeru pesel, co skutkowało niemałymi kłopotami natury prawnej. Znajomość ich całych płyt pozwala na zauważenie pewnej zależności. Jeśli ktoś kocha pewien gatunek muzyki (w ich wypadku soul), sam jest muzykiem, zna się na muzyce i wie jak ją robić to nie trzeba nic innego by zdobyć sukces i uznanie. No i taka jest Ania Rusowicz. Jej album jest esencją bigbitu, z jego energią i przebojowością, muzycy dotrzymujący jej towarzystwa jadą po nutach jak przecinaki, a lista ambitnych inspiracji, które słychać na pierwszy wrzut w ucha jest niebywała ( przekrój ery wczesnego rock'n'rolla aż po chociażby The Doors, czy Jethro Tull), a wszystko podane z niebywałym wyczuciem, okraszone łatwymi wpadającymi w ucho, lecz nie do końca banalnymi tekstami o miłości (będącymi częścią repertuaru jej mamy), często  wyśpiewywanymi nie zawsze czystym, ale mocnym i szczerym głosem. Siła tej płyty leży właśnie w tej szczerości, napędzanej wielką miłością do pewnej epoki i muzyki, która porusza nie tylko stopy, ale i serce.
Najlepszym argumentem jest niezbędny rzut oka na ruchy wokalistki, na energię jaką rozsiewa wśród publiczności i klimat pięknych czasów napędzany przez świetnych muzyków, jak chociażby tutaj, lub tu.
Czym skutkuje jej twórczość? Tym, że od czasu do czasu można usłyszeć w radiu żywe, klimatyczne granie. Tym, że można urodziwie machać ramionami, nie silikonem w piersiach. Tym, że polska dobra płyta też musi kosztować prawie 60 zł, gdy już wiadomo, że można ją sprzedać. I wreszcie tym, że dzięki takim powiewom zakurzonej stylistycznie świeżości możemy powspominać, poznawać, pokochać i lać ten melodyczny miód na uszy z nieukrywaną przyjemnością w tak upalne dni.

6/18/2012

Wschód Słońca

dlaczego, dlakogo, poco i naco?

Ludzie nie lubią okazywać słabości. W otaczającym nas świecie gloryfikującym ideał, nikt nie chce być zwykłym nikłym szaraczkiem. Mamy celebrytów do i od niczego, fotoszopa, a bycie kimś najczęściej nie ma odzwierciedlenia w czynach, czy wiedzy. Oczywiście każdy jest za, lub jest przeciw, nawet jeśli nie ma zielonego pojęcia co znajduje się na talerzu, z czym to się je, ani jak się do tego zabrać. Zainteresowania zostają zepchnięte na ostatni plan. Bo trzeba się zainteresować. Margines stanowią ludzie, którzy po przeczytaniu dobrej książki spróbują otworzyć usta by coś o niej powiedzieć w większej grupie, połkną ambitny, na domiar złego czarno-biały film w dusznej sali mieszczącej z trudem 20 osób, czy przesłuchają kradzioną płytę, której twórca ośmielił się przeciwstawić obowiązującym trendom, tworząc coś wykraczającego poza modę, łamiącego stereotypy i z pewnością godnego uwagi. Brak zainteresowania słuchaczy, lub bolesna ignorancja. Mając dostęp do wszystkiego, ciężko jest nam skorzystać z czegoś co znajduje się dalej niż na wyciągnięcie ręki. Ginie ciekawość, śmiercią naturalną, długą męczącą i bolesną. Skąd takie wnioski? Z autopsji niestety. Człowiek poszukujący (nie licząc tych od szukania łatwych pieniędzy) jest rzadkością, bo jest wiele prostszych sposobów na wszystko, dróg na skróty i gotowych rozwiązań. Moją wielką słabością jest niewiedza, ignorancja, bezproduktywność i facebookowy "brak czasu". I to będzie walka z tą niechęcią i lenistwem. By grzebać, szperać i rozwijać się niczym przysłowiowa dżdżownica w kompoście. Będzie o tym po co chcę sięgnąć, szukam, co lubię, polubiłem, a czego nie, co mi się podoba, a czego już nigdy nie chcę widzieć, słyszeć, czytać. O tym co zwróciło moją uwagę, lub naturalnie skłoniło do refleksji i czym naprawdę chciałbym kogoś zarazić, bo fajnie jest się do kogoś czasem wysłowić i skłonić go do polemiki. W końcu o tym co wpuszcza promienie słońca w mrok piekielnej sztucznej rzeczywistości i razi autentycznością by poprawiać sobie i wam humor małymi na wskroś prawdziwymi szczęściami. A wszystko to przez pryzmat tworu współczesnej edukacji wolnego rocznika '90 - serdecznie pozdrawiam. Nie zmuszam. Zapraszam. Będę się starał.
Na dobry początek utwór zapomnianego na śmierć (mamo, tato, pamiętacie?) wraz ze śmiercią czerwonego reżimu Janusza Szpotańskiego, by zmierzyć się z wykreowanym, nawoskowanym, ogolonym do cna wyretuszowanym pięknem. Otóż:
 "Brodacze"

Znowu nocą przychodzą spiskujący brodacze,
a wraz z nimi ich blade i wysmukłe dziewczyny,
i przynoszą ze sobą tajemniczych stos paczek,
które milcząc wpychają pod tapczanu sprężyny.

Do swych dziadów podobni, tak jak oni brodatych,
którzy z bombą pod pachą, a w prawicy z brauningiem,
dynamitem kruszyli gmach zmurszały caratu
i z okrzykiem: „Giń, zdrajco!” pociągali za cyngiel,

teraz znów się zjawili w naszym smętnym pejzażu,
pełnym nudy i nędzy, i tępoty nieczułej.
Cóż ich pędzi do tego? Jakie siły im każą
produkować znów sterty nielegalnej bibuły?

Szary mrok ponad miastem, niebo lepkie jak klajster,
w telewizji „michałki” lub „sportowa niedziela”.
Po piwnicach i strychach węszy znów policmajster,
czy nie stuka gdzieś w spisy nie ujęty powielacz.
 
Po kawiarniach i klubach, nadstawiając swe słuchy,
łowi słówka niebaczne ugrzecznionych tłum szpicli —
wtem w powietrzu rozbrzmiewa nowy dźwięk: a to duchy,
a to duchy wolności powracają z banicji!
 
Powracają z wygnania, nastawiają znów zegar
wyzwolenie niosącej maszynerii piekielnej
i ożywcze tykanie znów się w ciszy rozlega
pośród dnia skłamanego, pośród nudy niedzielnej.

I powstaje stos kartek, niewyraźnie odbitych
chałupniczą metodą przez drukarnię wałkową
i powoli wśród nocy, rozmywanej przedświtem
odzyskuje myśl śmiałość, odzyskuje moc słowo.

Aż pewnego dnia nagle, na kształt jasnej pochodni,
buchnie płomień zwycięstwa z roznoszonych tych paczek.
A tymczasem, do dziadów swych brodatych podobni,
pojawiają się nocą spiskujący brodacze.

źródło: http://literat.ug.edu.pl/szpot/broda.htm