12/31/2019

dwudziesty dziewiąty promień słońca

Za każdym razem, gdy Martin Prince zamykał oczy, pod jego powiekami rysowały się kadry. Dymki pełne dialogu, barwne obrazki przedstawiające dynamiczną akcję i geometryczne ramy zamykające je grubą czarną linią w określonych strukturach. Zastanawia się już bardzo długo skąd się biorą. Wibrujące obrazy udające rzeczywistość. Nadal nie potrafi znaleźć przyczyny ich początku i końca. W pracy nie zaprząta sobie nimi głowy. Lista obowiązków skutecznie odwracała jego uwagę. Mógłby przysiąc, że to praca z komputerem wysysała z niego całe zainteresowanie, ale nikt nigdy o to nie zapytał. Temat ginął w blokach. Martin pracuje w małym biurze. Towarzysze biurowej niedoli nigdy nie dowiedzą się o powstających w jego głowie arcydziełach. My też nie. Martin z kolei nigdy nie dowie się, że są to arcydzieła. Ciekawe, czy to przez brak odwagi, czy przez wstyd jaki towarzyszył przenoszeniu ich na kartki. Koślawe i niepoprawne, niedoskonałe i wyblakłe. Nigdy idealne. Zawsze inne. W każdym razie: praca. Priorytet dnia codziennego. Tak myślał, biorąc kolejny kęs pytlowego chleba rano. Chleba za zarobione pieniądze. Drugie śniadanie przy komputerze i arkuszu kalkulacyjnym również smakowało jak miedziane trzy czterdzieści. Exel potwierdzał te przypuszczenia. Wieczorem gdy zmył z zębów smak pieniądza i parł głową w poduszkę wiedział, że to wszystko jakby nie tak. Przez chwilę czuł, że coś pod powiekami jest ważniejsze. Martin wstawał wtedy i szybko, z precyzją księgowego, kalkulował wszystko co zdołał wymyślić. Efekt końcowy chował skrzętnie do szuflady, by nikt nie mógł go ocenić. Krytyka to jedna z niewielu rzeczy na których się znał i wiedział, że obrazki niewarte były oczu postronnych. Jego oczu również, bo do szuflady już więcej nie zaglądał. Starał się o nich zapomnieć, traktował je jak problemy dnia wczorajszego dokładając latami kolejne kartki. Pewien wieczór przyniósł nadspodziewanie owocny obraz. Nieoczekiwanie sam pomysł pączkował w kolejny. I kolejny. Kartki zaczęły same uzupełniać się w zauważone obrazy. Zadowolony z siebie jak nigdy, gdy wszystko co przyszło mu do głowy postanowił ulokować w oddalonym od cywilizacji, bezpiecznym miejscu napotkał pewien problem. Szuflada przepełniona pomysłami, odmówiła posłuszeństwa i nie dała się zamknąć. Była przepełniona. Martin  przysiągłby, że słyszy jej krzyk. Onomatopeiczny ból, ból satysfakcji niczym po odejściu od wigilijnego stołu. Z całych sił próbował domknąć niesforną szufladę, jednak ta jak na złość pozostawała uchylona. Późny wieczór, jaki towarzyszył temu wydarzeniu sprawił, że uznał to za błahy kłopot, a jako główny bohater postanowił zniknąć w objęciach Morfeusza. Rano koniecznym było wstać do pracy. Martin Prince wstał dziś o brzasku i w lodowatej wodzie przemył zaspane oczy. Zaczerwienione spojówki i podpuchnięte gałki oczne wprawiły go w niepokój. Kolejny dzień z rzędu pojawi się w pracy zaspany, wyczerpany, jakby całą noc imprezował. Tym razem jednak zmęczenie wynagradzał mu owocny wieczór. Sińce przypominają mu ogród z lat dzieciństwa, gdzie rosły pożółkłe od dojrzałości renklody. Kreatywny proces wplótł rzeczywistość w nostalgię za beztroskim dzieciństwem. Godziny wlekły się niewyobrażalnie. Komórki w arkuszu splatały się i łączyły bez większego sensu, a ich suma nie chciała się pogodzić, aż do kilku kolejnych sprawdzonych wyników. Ostatnia godzina pracy w końcu przyczołgała się, jak gąsienica z drugiego końca świata. W pośpiechu wrócił do mieszkania. Podbiegł do biurka, a w jego wnętrzu nic nie znalazł. Szuflada była pusta.