1/01/2020

dwudziesty dziewiąty promień śmierci

Czuję się jak rozmazane gówno na podeszwie boskiego sandała. Pech tak chciał. Sam Bóg zapracowany dziś jak nigdy pewnie śmiga gdzieś po mieście na desce w odjazdowych butach z łyżwą. Każdy szanujący się drwal z kołtuniastą brodą też takie ma, więc czemu nie. Założę się, że wszechmocny klnie nad tym ostatnim, popełnionym nieroztropnie krokiem. W wielkości swej stanowczo mógł go sobie oszczędzić. Nie wdepnąć, przynajmniej nie tutaj, nie w opuszczonej galerii handlowej, pozostałości po Sodomie i Gomorze. Siedziałem zmęczony na skórzanej pufie pod dyskontem odzieży ochronnej już od dobrej godziny. I dotarło to do mnie, gdy tylko podszedł. Podszedł by zgnieść mnie swym łyżwiastym butem.
Nasz samochód zsuwał się powoli w dół. Czułem jak tracimy przyczepność. Koła intensywnie obracały się w powietrzu, ale nie napotykały żadnego oporu. Nie było dla nas ratunku. Było już zdecydowanie za późno. Droga przechyliła się w prawą stronę, grawitacja ciągnęła nas w stronę samochodowego dachu, a okruszki stłuczonej szyby fruwają wokół niczym ostre jak brzytwa płatki śniegu na siarczystym mrozie, intensywnie raniąc policzki. Zamknąłem oczy. Po trzech kozłach i kilkunastometrowym locie samochód wreszcie zatrzymał się na obumarłym drzewie do góry kołami.
- Żyjesz? - zapytałem.
Odpowiedziała mi cisza. Sprana czerwona koszula kierowcy dostała teraz drugie życie nasiąkając z wolna krwią. Ciekawe czy ten intensywny kolor spodobałby się właścicielowi tak samo jak mi. Wyczołgałem się powoli przez boczne okno i chwyciłem pobliski konar. Niezgrabnie schodziłem w dół drzewa tak, by żadna ze spróchniałych gałęzi nie pękła pod moim ciężarem. Bagażnik musiał otworzyć się podczas uderzenia. Dwie skórzane walizki, gaśnica i reklamówka z brudnymi szmatami czekały na dole. Dobrze, że wybraliśmy ten zjazd, powinszować. To był doskonały pomysł. Czasem po prostu nie muszę się o nic martwić, jakiś - obecnie martwy - dureń, załatwi wszystko za mnie jeszcze za życia. Jak ten kierowca. Przynajmniej nie muszę sobie teraz brudzić sumienia, bo tak czy inaczej trzeba było się go pozbyć. Dobrze, że to już niedaleko.
Wyschnięta na wiór okolica przypominała westernową codzienność podległej Polski. Przesuszone drzewa, pozbawione zieleni krzaki, czepiające się spodni i wiatr wklejający piach prosto pod powieki. Pamiętam jeszcze, jak na kolorowych kliszach zieleniły się ulice Warszawy. Przed tym wszystkim, co jest od dawna jest nieważne. Zasłaniając się łokciem brnąłem w tę pustynię. Ruszyłem w kierunku, w którym mógłbym choć na chwilę złapać odpowiedni tok dalszej podróży. Odnaleźć schronienie, przetrwać. Opuszczona altanka na wyschniętej plaży wielkiego jeziora rzuciła się w oczy z oddali. Gdzieś, kilka kilometrów dalej majaczyła przeżarta zgnilizną woda. Choć równie dobrze mogą to być zaschnięte resztki wodnej fauny. Horyzont przeżartych rdzą chmur nie wróżył nic dobrego. Marsz w stronę schronienia trwał całą wieczność. Zmęczenie i obolałe ciało odmawiało posłuszeństwa. Kilkanaście dni w trasie, parę nieprzespanych nocy i wydłużające się niemiłosiernie parę kilometrów do ostoi wieczornego spoczynku. Miałem czas na przemyślenia. Szkoda, że nie było już nad czym myśleć. Tylko ciężar bagażu i odliczane kolejne niezgrabne kroki. Drzwi altanki były otwarte, kłódka brutalnie przetrącona. Prawdopodobnie ktoś już był tu przede mną, a po zapachu wydobywającego się ze środka altany podejrzewałem, że nadal tu jest. Jeśli nie duszą, to nadgryzionym przez czas truchłem. Jedynym źródłem światła wewnątrz były luki w deskach, przez które przebijały się pojedyncze promienie słońca. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu. W pierwszym pomieszczeniu znajdowało się dosłownie wszystko, jednocześnie przerażające nic przydatnego. Porozrzucane narzędzia ogrodnicze, części samochodowe, resztki opakowań po proteinowych batonikach. Wszechobecny chaos. I ten odór, który przeszywał nozdrza. Dochodził prawdopodobnie z drugiego pomieszczenia, do którego prowadził ślad zaschniętej krwi. Obwiązałem twarz szczelnie koszulką, chwyciłem lampę i pewnie ruszyłem do drugiego pomieszczenia. Myślałem, że widziałem już wszystko. Błąkam się po tych bezdrożach już dobrych parę lat. Wycierając spoconą twarz, nadal nie mogłem wymazać sprzed oczu obrazu tam zastanego. Rozerwane na strzępy ciało, częściowo rozsmarowane na ścianach tonęło w tłustych robakach. Ciekawe czym sobie na to zasłużył. Co poza wodą mogło skłonić kogoś do tak chorego czynu. Jedyne co wstrzymywało mnie przed dokładnymi oględzinami to okrutny odór, który stał się nie do wytrzymania i strach przed powrotem oprawcy, lub co gorsza oprawców. Wycofując się do wyjścia usłyszałem tylko podmuch wiatru, który nagle trzasnął drzwi z hukiem. Kolejny podmuch wiatru cisnął piaskiem prosto w ściany przeżartej drewnianej chatki wywołując ogłuszający szum.  Warunki atmosferyczne zmusiły nas do wspólnego mieszkania pod jednym dachem tej jednej niekorzystnej nocy. Piasek obijał się o drewniane ściany, otaczał mnie trupi chłód i potworny smród. Ranek nie nadszedł zbyt szybko. Noc nie przynosiła snu. Szum czesał mi neurony prowadzając w stan niepokoju. Czasem gdy się budzę zastanawiam się jak przeżyłem. Tej nocy spotkało mnie to dobrych kilka razy. Gdy sen nie przychodzi wiem, że to jedynie moja zasługa, gdy bacznie pilnuję sam siebie aż do pierwszych promieni atomowego słońca.
Bezwietrzna cisza wyrwała mnie ze snu. Nigdy nie powinienem tak odpływać, nigdy. Już zapomniałem jak to jest budzić się z dwururką przytkniętą do nosa.
- Witaj. - wycedził przez wykrzywione zęby właściciel obrzyna. - Co robisz tak wcześnie w mojej kuchni? Śniadanie?
- Nie.
Wyglądał tak jak przystało na nieprzytomną od zanieczyszczeń i promieniowania resztkę człowieka. Włosy tak jak zęby w całkowitym nieładzie, łyse placki i zapocone gęste kołtuny zdobiły pełną guzów głowę. Mówiąc śniadanie miał pewnie na myśli resztki mięsa z sąsiedniego pokoju. Jego szklisty, mętny wzrok sugerował, że powinienem znaleźć się dziś na jego talerzu. Sapał okrutnie, musiał wyczuć mnie z większej odległości, wiedziony głodem biegł, więc miałem przewagę. Na dodatek szukał we mnie towarzysza wspólnych rozmów.
- Całe szczęście. To czego szukasz, na pewno nie znajduje się tutaj, jedyne co tutaj znajdziesz to śmie...
Kopiąc go z całej siły w goleń, drugą nogą wybiłem obrzyn z jego ręki. Złapałem go w powietrzu i kierując wprost na jego twarz pociągnąłem za spust. Jego obrzydliwa twarz rozsmarowała się na ścianie.
- Śmieci. - dokończyłem za niego, dla własnej satysfakcji.
Jak każdy dziś, tak mój niedoszły konsument nie miał przy sobie nic przydatnego. Dodatkowe cztery naboje do obrzyna wygrzebałem z wewnętrznej kieszeni jego kurtki, poza tym absolutnie nic. Przedmioty codziennego użytku zmieniły swoją definicję już dawno. Z talerzy, kubków i telefonów komórkowych, na noże, kule i chociażby gwoździe. Wszystko czym można zrobić krzywdę komuś kto zabiera co Twoje, w szczególności życie, lub ma to co chcesz mieć. Taki wypaliliśmy świat, nic już nie poradzę. Chciałem jedynie przetrwać. Zebrałem co moje i zostawiając niedojedzony posiłek wraz z martwym właścicielem. Wszystkie drogi prowadziły kiedyś do Rzymu, teraz, gdy Rzymu nie ma, wszystkie drogi prowadzą donikąd. Iść można ciągle, nie wiedząc dokąd się zmierza, wtedy dotrzeć można wszędzie. Wiedziałem dokąd idę, a co zabawne w kontekście tej historii dotarłem do całkiem innego miejsca. Widać je było z daleka i wcale nie musiałem zmieniać kierunku. Ciekawi mnie, czy to ja zbliżałem się do tego majaczącego na horyzoncie przybytku, czy to on zmierzał w moją stronę, bo od upału nie wiem już sam, czy tak naprawdę szedłem. Potężna metalowa konstrukcja migała w oparach gorącego powietrza. Ogród rozciągał się na przestrzeni kilku hektarów. Potężna stalowa konstrukcja łączyła szklane przestrzenne okna w jedną spójną kopułę, która rozpraszała promienie słońca utrzymując iście legendarną, tropikalną temperaturę. Woda lała się po ścianach, roślinność kwitła gęsto i wszystko wydawało się być fatamorganą. Na samym środku znajdowała się sadzawka. Chłodna tafla przyjemnie rozbiła się pod uderzeniem mojej głowy, woda otuliła mnie, a pod jej powierzchnią włosy zawirowały otulając mą twarz. Piasek wsypał się w moje nozdrza, powieki drażniły drobne ziarenka. Nadszedł odpoczynek jakiego potrzebowałem.
Smród będzie się ciągnął, a ślady pozostawione na zakurzonym bezdrożu w końcu sprowadzą nieszczęście. Tym razem to tylko znajomy brodacz. Wiadomo, jakoś sobie poradzi, ale niebezpieczeństwo wciąż istnieje. Może po drodze zaproponujecie mu chusteczkę? Może znajdzie patyczek, by wygrzebać sobie resztki mnie spod podeszwy. Uwolni mnie spod twardego buta sprawiedliwości. Strzelam, że to tylko takie specyficzne, absurdalne poczucie humoru i warto wziąć poprawkę na całą sytuację. Siedząc pod dyskontem odzieży ochronnej w tym zbiorowym halucynogennym świecie podległej rzeczywistości.
- To wszystko na szczęście. - zapewnia mnie, choć oko błyszczy mu nieprzyzwoicie.