10/20/2015

ćwierć promień słońca


- Czego się napijesz? Piwka? - zapytał Roman.

- Jasne, że piwka. - odpowiadam zgodnie z prawdą. Na myśl o kojących trudy mozolnego tygodnia złocistych bąbelkach nie wahałem się z odpowiedzią.
- Dwa lane, klasyczne! - rzucił w stronę barmana. Ubrany w szykowny fartuch, młody choć zmęczony kolejnym wieczorem w pracy chłopak jak za karę podszedł do zardzewiałego nalewaka i nie ukrywając, że jest kompletnym amatorem zaczął spieniać piwo z naburmuszoną miną. Pewnie nie dostał dziś żadnego napiwku, z resztą pewnie mało kto z obecnych zostawiał tu jakikolwiek napiwek. Wszyscy bywalcy tej speluny, których nie odstraszał zapach wilgoci, a przyciągało tanie piwo zostawiali tutaj ostatnie drobne tylko jeśli musieli zapłacić za alkohol. Roman spojrzał w moją stronę.
- No i jak tam? Dobrze wszystko? Coś słabo wyglądasz, schudłeś? Wszystko w porządku?
- Tak - odpowiadam nie do końca zgodnie z prawdą. - Praca układa się sama, mam wszystko czego mi trzeba, nadal jestem z Martyną, nie narzekam, wiesz, zawsze mogło być gorzej.

- No taaaaakk... - Roman odpowiada przeciągle, jakby wyczuł, że coś ukrywam. Barman podał piwo. Chwyciliśmy szklanki i w ciszy ruszyliśmy w głąb knajpy. Zadymione wnętrze, otoczone starymi zniszczonymi cegłami, których resztki cudem podtrzymywały jeszcze piwniczny strop z pewnością pamiętały wielu takich jak my. Młodych zbuntowanych i nieodnalezionych, którzy po latach trudów i walki lądowali w podziemiach by poopowiadać sobie o powierzchownych sprawach z codzienności. Tak nauczyliśmy się poprawić sobie humor i w pustej szklaneczce po lodowatym browarze zostawić wszystkie problemy w podziemiach chociażby do jutrzejszego poranka. Wybraliśmy najbardziej zacienione miejsce i przez kolejne dwa łyki nadal nie odzywaliśmy się do siebie. W końcu postanowiłem przerwać ciszę. 
- A u Ciebie? 
- Aaaa, wiesz jak jest. Raz lepiej, raz gorzej. Nie potrafię się zdecydować. Z jednej strony chcę wyjechać, gonić za przygodą, odejść stąd. Chciałbym zrobić coś wyjątkowego, zmienić siebie, zmienić spojrzenie na świat, odkrywać. Paulina w ogóle taka nie jest, jest grzeczna, z dobrego domu. Spokojna i opanowana. Nie potrafię spędzać z nią czasu, siedzimy w jednym miejscu, a przecież mimo, że to własny kąt, jest tak nudno i ciasno. Nie rozwijam się, znam to miasto na wylot.
- Czemu nie zabierzesz jej ze sobą? 

- No przecież Ci tłumaczę, chyba chcemy dwóch całkowicie różnych rzeczy, nie mogę z nią wysiedzieć. Jest mi z tym ciężko i ona pewnie też to odczuwa. Ja tak nie umiem, to wszystko mnie dobija. Z resztą tłumaczyłem jej to, że moją żoną raczej nie zostanie. 

- Tak jej powiedziałeś?! 
- Tak, nie do końca tymi słowami, tak to mówię Tobie, wiesz...
Zaśmialiśmy się w głos. 
- Sam nie wiem. Ostatnio tylko tułam się po barach szukając odpowiedzi, ale od dłuższego czasu nie mogę jej znaleźć. Przygotowuję ją na odejście, nie potrafię tego ukryć, ona chyba to widzi. Nie chcę jej dłużej męczyć.
- Zrób to od razu, dlaczego jej nie zostawisz, tylko ciągniesz "problem" za sobą. 
-Wiem, muszę tak zrobić. 
Znów cisza. Obaj wiedzieliśmy, że ta rozmowa nie doprowadzi do omawianych działań. To był dobry moment by napić się piwa i rozkoszować się chwilą spokoju. Sala barowa zaczęła się wypełniać ludźmi, których ściąga tutaj jakiś magnes. To przez nagromadzone negatywne żelastwo z całego tygodnia. Niesione na plecach jak skorupy, które pękają dopiero, gdy wywrócą się tutaj na plecy. Zaczęliśmy jakąś przysłowiową gadkę o pogodzie, coraz mniej słuchając siebie. Wszystko dookoła stawało się ciekawsze, kolejne piwo budziło pianę w mózgu, a wzrok przyciągały coraz piękniejsze, skąpo ubrane niewiasty. Nagle jakby ich przybyło, patrząc w każdy kąt można było spotkać wzrokiem jakąś piękność otoczoną przez podstępnych adoratorów, którzy rozgrywając swoją grę próbowali zaciągnąć je pod pierzynę i uraczyć chłodem nieszczerej miłości. Przynajmniej tak mi się wydawało. 

- Niezłe są, co? - pytam retorycznie. 
Romek uśmiechnął się drapieżnie i spojrzał mi w oczy wiedząc chyba o czym myślę.

- Kurwa, przecież jakby mnie tu Martyna zobaczyła z rozbieganymi oczami to po mnie. Zabiłaby mnie na miejscu i nasikała na mój grób. 

- To lepiej się nie odwracaj, bo właśnie wchodzi...
- Naprawdę? - pytam z paniką. 
- Poważnie. - odpowiada z taką powagą, że ciężko mu nie uwierzyć, poczułem jej rękę na ramieniu i wiedziałem, że to już koniec moich cierpień, zaraz zginę.

- Cześć chłopcy! - zagadnęła wesoło. - Co tutaj robicie, nie mieliście być w biurze? Mieliście omawiać warunki umowy? - wymierzyła w cel, rzuciła tym lekko spodziewając się wyjaśnień. 
Romek zachował trzeźwy umysł.
- Tak, już skończyliśmy. Wpadliśmy na piwo, by porozmawiać normalnie i oderwać się od pracy, w końcu siedzieliśmy nad tym dość długo, głowy nam spuchły...
- Nie ciebie pytam, Andrzej, nie miałeś czasem wrócić od razu do domu? Czekałam i czekałam, aż zadzwoniła Sylwia, że na piwo i wódkę, więc wpadliśmy, a wiecie jak nudno zimą, znacie Sylwię? No, to teraz ja idę na piwko, potem się zabawić, potańczyć, a wy siedźcie w tej spelunie. Paaaa, Kochanie. - i poszła, znikając gdzieś wśród tłumu stukając swoimi ulubionymi szpilkami, na które i tak zawsze narzekała. Jej opuchnięte stopy pewnie będę musiał masować do rana.
-Widzisz co ja z nią mam? - pytam, a Romek tylko się uśmiecha jakby mnie doskonale rozumiał. 

Zapada kolejny niezręczny moment ciszy. Siedzimy tak, obserwując sufit i teoretyzując w swych głowach nad drogami ucieczki z sytuacji, w której się znaleźliśmy. Przy barze zrobiło się jakieś zamieszanie, mężczyźni rozstąpili się, a w naszą stronę przemieszczała się Ona. Niezidentyfikowana, piękna i absolutnie niedostępna, kobieta, która na pierwszy rzut oka staje się ideałem. Długie proste czarne włosy, niebieskie jak niebo oczy, doskonała figura podtrzymywana jedynie wysokimi skórzanymi butami na płaskiej podeszwie. Trzymając w ustach papierosa dymiła jak podlane benzyną ognisko. Romek chyba dojrzał to w moich oczach bo od razu się obrócił. Nie wiem czy to moja wyobraźnia, czy całkiem co innego, nie byłem pewien czy ona w ogóle istnieje. Gdy nas mijała wydawało mi się, że przymknęła lekko prawe oko. Próbowałem wybić sobie z głowy wszystko co pomyślałem zanim będzie za późno, "to tylko fatamorgana...", "to tylko fatamorgana!". 
- Wow. To dopiero sztuka. Idź do niej zagadać. - namawia mnie Romek.


- Oszalałeś, nie wygłupiaj się, ja? Sam idź. 
- Pójdę jak Ty pójdziesz i wrócisz, a że na pewno tak się stanie jestem spokojny, idź pierwszy...cha, cha, cha. - szydził, ale wiedziałem, że jeśli tego nie zrobię to wszystko co znam pozostanie ze mną, a nieznane odejdzie i już prawdopodobnie nigdy nie wróci. To była jedyna szansa. Wstałem od stolika, ruszyłem w stronę jej kroków, siedziała w drugim takim samym zaciemnionym kącie, całkowicie sama w oparach tytoniowego dymu. 

- Witam, czy mógłbym się przysiąść? - zapytałem, mój głos brzmiał na jeszcze bardziej nieśmiały niż sam byłem. Ujęła papierosa w usta, zaciągnęła się i wypuściła chmurę dymu prosto w moją twarz. 
- A po co? - zapytała. Zbiło mnie to całkowicie z tropu, nogi zmiękły, zacząłem się trząść. 
- W gruncie rzeczy nie wiem, porozmawiać... ee, wydałaś mi się bardzo interesującą osobą, chciałbym Cię lepiej poznać....
- A po co? - zapytała po raz drugi, dmuchając kolejnym paskudnym wyziewem papierosowym, który drażnił mi oczy, ale był dziwnie słodki i w gruncie rzeczy przyjemny. 
- Nie jestem pewien, żeby spędzić miło wieczór, poznać kogoś nowego, tak jak mówiłem jesteś bardzo ciekawa... - próbowałem, lecz w moment mi przerwała.
- Uwierz mi, nie jestem. 
Zatkało mnie. Jedyne co mi przyszło do głowy to ucieczka, więc uprzejmie się pożegnałem, przeprosiłem, że przeszkodziłem w delektowaniu się samotnym wieczorem i odszedłem do stolika. 
Romek zanosił się śmiechem. 
- I co? Mówiłem, że tak będzie. Niedostępna. Znam takie, nawet nie pójdę. To nie na moje siły, by dać się tak upokorzyć jak Ty Andrzejku, biedny Andrzejku... - śmiał się w głos. 
Siadając spojrzałem jeszcze raz w stronę jej stolika, miałem wrażenie, że przykleiła swój wzrok do mnie, lecz z kolejnym łapczywym łykiem piwa już mnie to przestało obchodzić. Posiedzieliśmy jeszcze kilka piw, milcząc lub rozmawiając o nowych książkach i filmach jakie udało nam się obejrzeć w przerwach pomiędzy nudną marnie płatną pracą i codziennym życiem jakie dzieliliśmy.
Wstając od stolika spojrzałem jeszcze raz w ten ciemny kąt, ale nikogo tam nie było. Pożegnaliśmy się przy barze, życząc sobie wszystkie co najlepsze i rozeszliśmy się w swoje strony. Siarczysty mróz dawał się we znaki, postawiłem kołnierz w swym płaszczu, naciągnąłem czapkę i szurając butami ruszyłem znajomą drogą, by wrócić do mieszkania. Chciałem tylko wskoczyć pod kołdrę i czekać, aż pijana i śmiesznie nieporadna, zapewne przyszła żona dowlecze się do domu, po nocnych eskapadach. 
- Masz ogień? - usłyszałem zza pleców. Zapytała jakby nigdy nic. Już słyszałem dziś ten głos. Stała pod witryną sklepu, próbując odpalić papierosa kręcąc krzemieniem zapalniczki. Ona.
- Niestety, nie mam - odpowiedziałem - ...ale tutaj niedaleko jest kiosk, powinien być jeszcze czynny...
- Nie szkodzi, mam drugi. - powiedziała jakby to nic nie znaczyło. Odpaliła papierosa i zaciągnęła się dymem, wypuszczając go w moją stronę.
- Może odprowadzić Cię do domu, wszystko w porządku? W którą stronę idziesz? - zapytałem.
- W Twoją. - odpowiedziała i zaciągnęła się papierosem.

10/03/2015

dwudziesty szósty promień słońca

Obudziłem się w butach. Znowu. Widocznie udało mi się wczoraj zdjąć z siebie jedynie kurtkę. Alkoholowy wyziew również na to wskazywał. Zapiłem wczoraj w barze, nawet nie wiem jak znalazłem się w łóżku. Wszystko pamiętam jak przez mgłę, jakbym tylko o tym śnił. Naniesione na ponurą, bukową strukturę paneli błotniste ślady pewnie w niczym mi nie pomogą kiedy do mnie wrócisz i będziesz chciała rozmawiać. Nie robiliśmy tego od miesięcy. W sumie to nie jestem pewien gdzie jesteś, czy jeszcze nie wróciłaś, czy już Cię nie ma. Spóźniony leżę korzystając z zachowanego, nocnego ciepła w pościelach, mam w pamięci potworny ziąb wczorajszy i spodziewam się, że poranny również srogo da mi o sobie znać. Jest późna jesień. Dni stają się krótsze, chmury i myśli zdecydowanie ciemnieją, a niebieskie niebo, w które wpatrywałem się kiedyś z Tobą, gdy jeszcze patrzyliśmy gdzieś wspólnie pewnie nigdy już nie wróci. Nie wiem czy mam się martwić, czy wkurwić. Gdy przestajesz rozmawiać z kimś bardzo bliskim, a potem dochodzi do sytuacji, w której zapominamy patrzeć w oczy, a zaczynamy patrzyć na ręce? W ogóle wrócisz? Zawsze miałaś nade mną władzę. Pamiętam jak w dzieciństwie, śniło mi się, że byłem małym skrępowanym niewolnikiem lateksowej dominy. Ty byłaś taka, tylko nie lateks Cię kręcił, a brak bawełny. Mnie też, dlatego podobała mi się rola, którą mi przydzieliłaś. Dopóki byłaś w domu. Teraz Cię nie ma, a ta myśl napędza mnie do zapomnienia, chcę wstać i żyć. Wygrzebuję się ociężale z łóżka, ubieram się w świeże ciuchy, biorę torbę i gnam na przystanek. Fatalna pogoda wgniata mnie w asfalt swym ciśnieniem, pewnie jak każdego innego leminga czekającego na autobus miejski linii 7 na przystanku Jagiellonów - Ostroroga. Nie wyróżniam się z tłumu. Mógłbym powiedzieć: "jestem tak samo ubrany jak Ty, czy Ty drogi lemingu". Korporacyjna miernota, w tym samym schludnym mundurze, z którego ledwo sprały się plamy po firmowej pizzy. I całe szczęście. Gdyby nie magiczna siła ariel color pewnie portfel zmarłby na anoreksję w pralni chemicznej, a tak jeszcze dycha. Zamyślony patrzę w unoszącą się nad ulicą parę. Wyobrażam sobie, że znikasz i zabierasz wszystkie swoje rzeczy, zostawiasz mnie sam na sam z pustym sufitem pełnym wspomnień. Wiem, że to się tak nie skończy, prędzej odbierzesz mi mieszkanie, ze wszystkim co mam, prócz tego co tak naprawdę jest moje. Wtedy tylko dwie walizki stały by przed drzwiami. Ciekawe czy będą stać jak wrócę. Autobus podjeżdża na przystanek. Drzwi rozsuwają się z potwornym syknięciem. Jakaś anonimowa emerytka bezwładnie przez nie wypada, więc chwytam ją nieumiejętnie i razem lądujemy w kałuży. Nie jestem w stanie zrozumieć co ona tutaj robi, jaka siła ciągnie ją ku podróży autobusem, gdziekolwiek jechała. Wynurzam się z kałuży, pomagam jej wstać. Jestem absolutnie nieczysty. Cała podróż autobusem minęła mi pod ciężarem  mokrego zabłoconego płaszcza, mokrych spodni i wiercących, oceniających spojrzeń. Nic nie zmieniło się na trasie z autobusu do biura. Ciekawe, czy gdzieś tam byłaś. Nic nie zmieniło się w biurze. Nikt z obecnych poza spojrzeniem, nie rzucił nawet chłodnym "cześć", czy "dzień dobry" jak ma w zwyczaju. Zdjąłem więc obwisłe, zamokłe ciuchy i siedząc w samych slipkach. Tak będzie łatwiej, nie sposób unieść tych wszystkich oczu. Odciąłem się od rzeczywistości kierując swoją uwagę jedynie na pracę, którą miałem do wykonania. Nie było to wielce wyszukane zajęcie, korporacyjne klikanie w exelu, przepisywanie danych i wstawianie przecinków w bezpłciowych ciągach zer. Zera mnie otaczały, biły z ekranu i pobliskich biurek. Nienawidziłem tej pracy, trzymała w ciągłym strachu, straszyła trudną sytuacją na rynku i niższą pensją  niż minimalna krajowa. Oczywiście nie zarobiłbym tyle w żadnym innym miejscu. Na spotkanie z kierownikim nie musiałem długo czekać. Jak na złość akurat dziś wypadł ten jedyny spośród siedmiu dni tygodnia, kiedy wstał rano w swej jedwabnej pidżamie i pomyślał, że to nie najlepszy dzień na wędkowanie, po czym wsiadł w swoje niezawodne audi Q9 i pogwizdując wesoło przy najnowszym krajowym przeboju nikomu nieznanej z nazwiska piosenkarki przyjechał do pracy zobaczyć mnie bez spodni. Na jego twarzy wypisane było zwolnienie za porozumieniem stron. Nienawidzę tej wiecznej, niekorzystnej ugody. Postanowiłem rozegrać to inaczej. Byłaś przy tym? Nawet nie chciałem słyszeć co ma do powiedzenia. Wstałem, osunąłem slipki po kostki i podskakując najwyżej jak mogłem wymierzyłem mu cios penisem w twarz. Donośny plask obszedł echem całe biuro, twarze wszystkich zwrócone teraz były w naszym kierunku, a ich wybałuszone oczy jakby przyciągał zaczerwieniony policzek firmowej szychy. W podskokach, zadowolony z siebie jak trzylatek, który właśnie napełnił pampersa ciepłą breją przetrawionego Gerbera, oddaliłem się zostawiając kierownikta sam na sam z salwami szyderczego śmiechu. W drodze do wyjścia, minąłem na schodach przeciwpożarowych kilka stażystek, które patrząc na mnie widziały to co Ty kiedyś. Jednej z nich wyrwałem z ręki żakiet i zakrywając genitalia ruszyłem przez miasto, słysząc za plecami wstydliwy chichot. Moja męskość dyndała, gdy kroczyłem korytarzami biurowca, dopiero przy wyjściu obwiązałem sobie żakiet wokół pasa i dumnie przeszedłem przez wielkie szklane drzwi z pałacu wielkomiejskiej niedoli. Słońce zdążyło już wstać, grzało mnie swym ognistym pięknem, wiatr czesał mi włosy na piersiach, stopy szlifowałem o chropowaty chodnik. Wreszcie czułem się wolny. Z nieukrywanym, szerokim uśmiechem prezentującym moje barwne jak kurkuma zęby na pierwszych pasach wszedłem prosto pod radiowóz. Ukłoniłem się serdecznie i szedłem dalej nie reagując na zaczepki i nawoływania do zachowania spokoju. Przecież jestem kurwa spokojny. Jak nigdy. Dzień mienił się blaskiem ze wszystkich stron, ptaki wyśpiewywały swą arię wdzięcznie prezentując skrzydła, liście dygotały z radości na wietrze a ja szedłem mając w dupie odpowiedzialność za to co zaraz miało nadejść. Promieniujący ból rozszedł się od lewego ścięgna na całą nogę, klęknąłem i poczułem przepływającą przez całe ciało falę elektryczną. Mięśnie spięły się, wygiąłem się nienaturalnie pozbawiony sił. Uderzyłem twarzą o chodnik widząc przed oczami iskrzący się mrok. Straciłem przytomność. Obudziłem się dopiero na zimnej nieprzyjemnej desce w nieznanym mi miejscu. Długo nie mogłem otworzyć oczu. Byłem ubrany w chropowate łachmany niewiadomego pochodzenia, o znajomym zapachu gnijącego strychu. Czułem, że jesteś przy mnie, gładziłaś mnie delikatnie po obolałej twarzy. Potrząsnęłaś mną, kazałaś mi wstać. Już wiem, że to nie Ty. Strażnik podniósł mnie z koja i ciągnął po podłodze, dołączył do niego drugi i razem ciągali mnie po korytarzach i schodach. Nie ułatwiłem im zadania, nietrudno było utrzymać bezwładnie obolałe mięśnie. Dotarliśmy do celu, postawili mnie na nogi, wręczyli mi papier z odpowiednią kwotą i zaproszenie na rozprawę sądową. Demoralizacja i niszczenie wartości moralnych w społeczeństwie - 500 zł. Sprawa o gwałt na świadomości młodych ludzi, termin jutrzejszy. Tyle udało mi się ustalić na podstawie tego taniego zadrukowanego papierka. Nie wiem już jaki był dzień, ciemność otuliła opustoszałe miasto. Grupki roześmianych młodych ludzi wędrowały na swojej drodze do zatracenia. Mijali mnie i krzywdzili wzrokiem, darząc jedynie nieprzychylnym oceniającym spojrzeniem. Brudne znoszone łachmany, które miałem na sobie nie wpasowywały się w standard zapuszczonego beja. Ze spuszczoną głową pośpiesznie szedłem do mieszkania. Walizki nie stały na korytarzu, klucz nie utknął w zamku. Pewnie jeszcze nie wróciłaś. Postanowiłem wziąć kąpiel i zasnąć spokojnie. Kończy się dzień pełen wrażeń. Wczesne słońce budzi mnie ostrym blaskiem. Przecieram starannie powieki, blask bije po oczach. Czuję jakbym przebudził się we śnie. Obudziłem się w butach. W wannie zimnej jak biel mroźnego poranka. Brunatnej, od zaschniętej już krwi. Chyba już nie śnię. Wróciłaś po mnie. 

8/17/2015

dwudziesty czwarty promień słońca

 .11.
"Lecz począł się również obawiać, by jakaś niewczesna pomoc z zewnątrz nie zburzyła mu radości. [..] Przez głowę przeleciała mu wprawdzie myśl, że wówczas mógłby kazać pochwycić Ligię i zamknąć ją w swoim domu, lecz czuł, że tego uczynić nie powinien — i nie zdoła. Był człowiekiem samowolnym, zuchwałym i dość zepsutym, a w potrzebie nieubłaganym, nie był jednakże ni Tygellinem, ni Neronem. "
 - Henryk Sienkiewicz "Quo Vadis" 



Boję się samotnych nocy. 
Gdzie jesteś? 
Siedzę na kanapie z laptopem na kolanach, pod nogami pół wypite trzecie tanie piwo bez gazu i resztki pierdolonych rakotwórczych ziemniaczanych chipsów, którymi sukcesywnie skracam sobie życie wierząc, że sól zabije mnie szybciej niż fajki. 
W ciągu ostatniej godziny po raz setny wchodzę na Twój profil na instagramie.
Nic się nie dzieje.
  Dlaczego nie zamieściłaś żadnego nowego zdjęcia.
1:39 nie mogę spać.
  Śpisz? 
Palę papierosa. 
Śpisz? 
Noce dłużą się, dni stają się śmiesznie krótkie. 
Wolałbym spędzać noce z Tobą, ale nie ma Ciebie. 
Ciemność okleja pokój ze wszystkich stron, w kątach zaczynają materializować się stare podłe tajemnice, wychodzą z cienia i przypominają o sobie zuchwale. 
Ty się wśród nich nie pojawisz, tam Ciebie nie ma. 
 Wszędzie dym, który pachnie jak wstyd i gorycz łącząc się w truciznę paraliżującą ciało, wstrzykiwaną na Twój widok to przeciwieństwo adrenaliny. 
Teraz, widzę Cię. 
Podana dożylnie w chwilę zaczyna działać i spięta w skurczach skorupa z tkanki, która to wszystko trzyma, bezwładnie obsuwa się i tonie w kompleksach, pali się w ogniu piekielnym i rozwiewa na wietrze nic nieznaczących słów -        boję się       - to za dużo by dryfując zmienić rzeki nurt. 
Kurczowo o kamień trzymam się stopą. 
Z przeciwnej strony nadpływasz Ty i nurt rzeki nie ma się do tego wcale. Przesz do przodu, bo chyba widzisz stały ląd, bo Twoje oczy błyszczą blaskiem jaki ma nadzieja i na chwilę zerkasz na mnie. 
Fale zalewają mi twarz
Bierzesz nóż i tak bardzo do twarzy Ci z nim. Sprawnym cięciem zrywasz linę trzymającą żagiel, wiatr Cię nie napędza, zwalniasz, uśmiechasz się i mijasz mnie tak bardzo patrząc w oczy. 
"Cześć".
 Przez moment jesteś tak blisko, że czuję jak ciepły wydech opuszcza Twe nozdrza. Przepływasz obok, choć nie, już odpływasz, ale nie odrywasz wzroku. Teraz szkli się, pewnie od wiatru. Patrzysz na mnie. 
Co robisz? Czekasz?.
 Odwracasz się. 
Uciekasz?
 Czarna kropko. 
Zawsze się bałem. 
Nadchodzącej fali nie zniosę. Zmywa mnie, skorupiaka, zatapia, zabiera z podwodnym prądem w ciemność. Nie wypłynę. Choć widzę światło, nie sięgam doń ręką. Sięgniesz po mnie? Naucz mnie pływać! A jak Ci to wszystko opowiem, nie znikniesz. 
Gdzie jesteś?
Słodki dym w dusznym pokoju wiruje rozświetlony pierwszymi promieniami słońca. 
Wspomnienie o gorzkim pocałunku. 
6:34 na mnie już czas.

2/22/2015

dwudziesty trzeci promień słońca

Nocne ulice, które zimą wyglądają jak pokryte lukrem niosą za sobą echo waszych kroków. Pozornie słodkie przynoszą jedynie ból i gorycz. Nikogo na nich nie spotykam, ale również nie o spotkania chodzi. Idę nimi sam. W dzień nie chcę wychodzić. Obawiam się, że w końcu mógłbym Cię znaleźć. Siedzę zamknięty w mieszkaniu, które zalewam mleczną łuną papierosowego dymu. Otwarte okna nie wychodzą na świat, nie wpuszczają świeżego powietrza, a jedynie wypuszczają kolejne strawione w moich płucach papierosy. Za nimi znajduje się brudne podwórko, którego dzieci już dawno wyrosły i uciekły do swojego lepszego minimum. Samo w sobie odrzuca odorem moczu. Nikt kto nie musi, przez nie nie przechodzi. To żaden widok. Mieszkam na czwartym piętrze, w malutkim pokoju. Minimalizm zawsze mi odpowiadał. Nie potrzebuję dużo, stary materac umiejscowiony przy grzejniku, by nie było mi zimno, drewniana szafka, z której lakier już dawno zszedł podtrzymuje nocną lampkę. Kuchni nie ma, nigdy też nie była mi potrzebna, gotowanie ograniczam do smarowania masłem czerstwego pieczywa. Lodówki również nie mam, na parapecie przechowuję jedzenie, nie psuje się, a dzięki temu czasem smakuje jak świeże. Nie podnosi to rachunków. Popękany sufit, z którego odchodzi farba, codziennie jest inny. Badanie tej niezwykłej zależności pomiędzy czasem, a ulotnością rzeczy pozornie trwałych zajmuje mi cały dzienny czas. Czasem tylko dopełnię go lekturą nieaktualnej prasy, lub odnalezionych zawilgotniałych książek. To tylko zajęcia by skrócić sobie czas przed kolejną podróżą. Nie szukam do niej towarzystwa. Ludzi spotykam tylko nocą, w sklepie. Kupuję fajki by w dzień nie okazało się, że mi się skończyły. Oni alkohol, tytoń, kuksu, chleb czy prezerwatywy. Szybkie zakupy po wygórowanych cenach, na które nie mogli sobie pozwolić w ciągu dnia, gdy gnają swoje mechaniczne konie, nie zważając na nic, docierając do celu. Teraz podjeżdżają po najpotrzebniejsze rzeczy, i ze sklepu wskakują od razu do swoich samochodów. Temperatura i infrastruktura nie sprzyjają spacerom, szczególnie w ciemnościach. Szarość ulic w mroku ich przeraża. Uważam inaczej. Czuję się jak nocny strażnik, doglądam, bacznie obserwuję zachodzące zmiany. W ciągu pełnego tygodnia obchodzę całe miasto. Mam swoje ulubione trasy, by się nie nudzić zmieniam ich kolejność, ale najbardziej dbam o to by żadnego z miejsc nie ominąć. Nie wiem czy tu jeszcze mieszkasz. Staram się o tym nie myśleć...

2/07/2015

z dziennika strudzonego podróżnika #1

Wsiąkam wzrokiem w obraz, wciąż szukam dźwięku zaplątany w sieci.

Zabłądziłem, nie poddam sie, idę przed siebie by gdzieś w końcu dotrzeć.

1/28/2015

dwudziesty drugi promień słońca

Klęczę. Ręce mam związane za plecami, kostki również blokują więzy. Sznur wpija mi się w nadgarstki. Czuję, że krew spływa mi na dłonie. Kapie.
- A modliłem się o to, żebym Cię nie musiał zajebać! I co?! I co Ty kurwa narobiłeś!? - krzyczy głos dziwnie znajomy.
- Przepraszam.. - odbąkuję zapobiegawczo.
- Kurwa, przepraszasz? No i za co Ty mnie przepraszasz, co? Miałeś, zjebałeś, ot jebany zostajesz! Byłeś i się, kurwa, skończyłeś. Koniec śpiewki. Koniec! Wyliczanki koniec, trafiło na Ciebie. Tooo koniec! - jest wyraźnie rozbawiony wyreżyserowaną sytuacją, dobrze to rozegrał, bo rzeczywiście nie mogę nic zrobić. Dziwne, że nie pamiętam co działo się wcześniej.
-Przecież wiesz, że nie chciałem...
-Stańczyku, nie teraz! I nie tym razem. Ja nic nie wiem, poza tym, co się stało. A się nie odstanie. Intencje też są ważne, ale chuja mnie obchodzą, bo liczą się czyny. A Ty nie masz już nic, rozumiesz, przed sobą nie masz już nic.
-O czym Ty mówisz? Teraz nie rozumiem, pokaż się, porozmawiajmy, wszystko da się naprawić. Porozmawiajmy!
-Dawaj! Tu i teraz! Bierz się za to! GADAJ! NAPRAWIAJ! Masz szansę, słyszysz! Daję Ci tą Twoją szansę!
-To mnie rozwiąż!
Milczy wymownie, podchodzi bliżej. Chwyta mnie za włosy. Teraz widzę jego twarz, kości policzkowe prawie wyżynają się z jego twarzy, a cienka jak pergamin skóra, naciągnięta do granic możliwości błyszczy w ciemności. Przykłada mi lufę do skroni. Czuję jej chłód, krew pulsuje mi w żyłach, każde uderzenie przestraszonego serca jest intensywne jak wystrzał.
-Widzisz śmieciu, tak to się kończy. Dla wszystkich. Chciałeś być pierwszy, zobaczyć jak to jest. Proszę. Wyjść bez pozwolenia... Spójrz więc gdzie teraz jesteś. Jedyne wyjście to ten otwór, który masz teraz przy czaszce. Tego nie wrócisz. Tego kurwa nie przeprosisz. To tylko narzędzie w rękach sprawiedliwości. A ja jestem pierdolony Stevie Wonder.
Zwalnia uścisk, wyrywam mu się, ale padam jak bela na ziemię.
Słyszę huk.
Pociągnął za spust. Nie trafił.
Słyszę, że podchodzi.
Stoi tuż za moją głową, czuję jego zimny oddech. Znów przykłada mi broń.
-Nastraszyłem Cię, co? Tylko żartowałem, już to kończymy.
Strzela.
Gdybym się nie obudził, myślałbym, że to nie był zły sen.

1/09/2015

/\

In this world there is room for everyone, and the good earth is rich and can provide for everyone. The way of life can be free and beautiful, but we have lost the way. Greed has poisoned men's souls, has barricaded the world with hate, has goose-stepped us into misery and bloodshed. We have developed speed, but we have shut ourselves in. Machinery that gives abundance has left us in want. Our knowledge has made us cynical; our cleverness, hard and unkind. We think too much and feel too little. More than machinery, we need humanity. More than cleverness, we need kindness and gentleness. Without these qualities, life will be violent and all will be lost. The airplane and the radio have brought us closer together. The very nature of these inventions cries out for the goodness in men; cries out for universal brotherhood; for the unity of us all. Even now my voice is reaching millions throughout the world, millions of despairing men, women, and little children, victims of a system that makes men torture and imprison innocent people. To those who can hear me, I say, do not despair. The misery that is now upon us is but the passing of greed, the bitterness of men who fear the way of human progress. The hate of men will pass, and dictators die, and the power they took from the people will return to the people. And so long as men die, liberty will never perish. Soldiers! Don't give yourselves to brutes, men who despise you, enslave you; who regiment your lives, tell you what to do, what to think and what to feel! Who drill you, diet you, treat you like cattle, use you as cannon fodder. Don't give yourselves to these unnatural men - machine men with machine minds and machine hearts! You are not machines, you are not cattle, you are men! You have the love of humanity in your hearts! You don't hate! Only the unloved hate; the unloved and the unnatural. Soldiers! Don't fight for slavery! Fight for liberty! In the seventeenth chapter of St. Luke, it is written that the kingdom of God is within man, not one man nor a group of men, but in all men! In you! You, the people, have the power.