6/30/2023

[fire_emoji]

 

nazywam się ogniem // nie czekali, aż się sparzę i

chyba zawiodłem // nikogo nie zastałem

nazywam się ogniem // znów tylko marznę

swój płomień oddałem // traktuj mnie poważnie

nazywam się ogniem // wciąż Ci umykam

prometeusz w maratonie // aż wszystko spłonie bo 

nazywam się ogniem // tańczę, taniec płomyka

ten trzask, to ma muzyka





6/28/2023

19052022

Odbywając zrozumiałą, dla wielu konieczną, przebieżkę, w kolorze blue, odnalazłem na podeszwie swojego liścia but. Zrozum zaskoczenie, roztropnie sięgając i czując ciężar, jak brzemię, nie chcąc go nieść, tak ręką, zdejmując, zauważyłem też kamień w dłoń go ujmując. Leżący u mych stóp relikt przeszłości, zaklętą w nim przeszłość i przyszłość, mieszkającą w nim tą miłość, czy lęk
Okruch ducha. Przemówił do mnie głosem odległym jak dno ze studni i równie głębokim. "Zdejm tego liścia" - "Przecież zdejmuję" - odparłem. "No i bardzo, kurwa, dobrze". W ten sam moment, gdy liść owy, z ręki, co go spod podeszwy miała wyjąć, wyściubił ogonek, i kręcąc nim swobodnie, zaczął opadać, by w podłoże się wtulić, tak tym samym ruchem, okrężnym, wrył się w ziemię i znalazł się na mej głowie. Kamień znów przemówił, głosem siarczystym, męskim, głębokim, jakby wyjętym z głębin czasu i przestrzeni.

"Głoś. Noś. Ć. "

Wrodzony lęk
Okrutny śmiech
Przeszywający strach
Związany w snach
Czy bliski 
Jak wiosny smak

Okrutne słońce
Ciało gorące
Przytula wiosnę
Zwiastuje krach
Czy rozum masz?
Jesienny wiatr.


6/27/2023

Minęło 13 lat

Moje Oczy
Twoje Oczy
Oczy jej
Wietrze zmian 
Wietrze Wiej

Moje Oczy w Twoje oczy
Twoje Oczy w oczy Jej
Jej Oczy w moje oczy
Patrzmy na siebie
Nie chcąc nic przeoczyć

6/26/2023

Epitafium dla końca świata

Lecąc nad miastem ciekawskim okiem spoglądam w dół
Gdzie wszyscy zmartwieni, styrani jak mół
Jak mrówki biegają w kółko, myśląc co jutro
A co jeśli sprawię, że nagle wybuchną?

Zwiedzając wnętrze przejrzystych obłoków
Bez zaangażowania, bez żadnych kłopotów
Bez Ciebie, bezemnie, bez wszystkich nas
Jak będziesz wyglądać, gdy zniknie świat?

Zbierając gwiazdy, tnąc cząstki księżyca
Patrząc nad morzem na słońca odbicie
Marnując znów chwile, by zrobić móc coś
Strzelam tym do Was prosto w Wasz wzrok

I niech Wam oczy wypłyną jak morze czerwone
Głowy się toczą pod krwawy proporzec
Serce w mej ręce wybija rytm
a Ty po mej śmierci zajmiesz się czym?

6/25/2023

Kiedyś

 "Po co mi Bóg"

Po co mi Bóg, gdy patrząc w ekran widzę,
że chodzenie po wodzie to nic niezwykłego
zwykły człowiek dokonał tego
i nauką wtłaczaną od dziecka odpowiedź
znajduję w sobie nie w manuskryptach
w spiżowych kryptach
i gdy człowiek twór na podobieństwo ideału
po wodzie szedł w stronę przypału
a potem zniszczył ten twór na podobieństwo raju
zniszczył
zgwałcił
ograbił
Po co mi Bóg, który ma to w dupie?

6/24/2023

Freud też był brodaczem, tak jak Schopenhauer, a ja nie zdałem Matury

Słońce zachodząc za horyzont ostatnim promieniem ubarwiało niebo. Gdyby Bóg patrzył z drugiej strony na ten sam krajobraz, mógłby przypominać okładkę Dark Side Of The Moon. Jednak nie patrzył. Poza tym, miałby ciemno, słońce by nie świeciło, a niebo byłoby bezbarwne, więc po dłuższym zastanowieniu uważam ten koncept za idiotyczny. W każdym razie: Bóg nie patrzył. Nie mam wątpliwości. Gdy kartonowy filterek przepuszczał zbyt dużą ilość ciepła do ust, zgasiłem skręta. Patrząc jeszcze przez chwilę na pokolorowana niebo, by jak najlepiej zapamiętać ten obraz w swojej głowie, wpadłem w odrobinę melancholijny nastrój. Mój mózg uwielbia się rozczulać w kontakcie z takim estetycznym doznaniem, jakie miałem przed oczami. Wyświetlone. Pojawiła się strzyga. Bynajmniej nie taka wyjęta z Sapkowskiego, moja, własna, piękna, będąca bestią. Monika. Nie widziałem jej już dobrych parę lat, mimo, że jej obraz nadal pozostawał w mojej głowie zbyt wyraźny.  Zaraz po liceum, ambitnie, jak przystało na wszystkich utalentowanych absolwentów, wyjechała w poszukiwaniu miejsca na wdrożenie planu, który miała rozpisany i dopracowany do ostatniej kropki. Opracowany jeszcze w podstawówce. Tak mi się wydaje, bo za każdym razem jak mi o tym mówiła, miałem nieodparte wrażenie, że z tym przeznaczeniem się urodziła. Miała to wszystko zaplanowane w najmniejszych szczegółach. Doskonale wiedziała co będzie robić każdego dnia, o określonej porze, w każdej minucie. Każde przeoczenie doprowadzało ją do szału. Walił się świat, cały porządek świata rozsypywał się w drobny mak, gdy tylko coś jej nie wyszło. No i nie zdałem matury. Od początku wiedziałem, że tak będzie. Dla mnie to głupi papier, kawałek makulatury. Dla niej to było jak koniec świata, bo wiedziała, gdzie ma być i kiedy. Wiedziała też z kim. Gdy mówili trzeba go mieć, byłem pewien, że nie mają racji. A Monika wiedziała, jak psuje jej to plan na przyszłość. Nie patrząc za siebie, przed wyjazdem powiedziała tylko, że ma nadzieję, że jeszcze kiedyś uda nam się spotkać. Rzeczywiście pojawiła się w przyszłości, odwiedzała rodzinę, odebrać czek na życie, , poodprowadzać wzrokiem stare, przesiąknięte wspomnieniami miejsca i powdychać małomiasteczkowe świeże powietrze. Udało nam się nawet minąć kilka razy na przejściu dla pieszych, czy schodach, czy gdy ja gdzieś wychodziłem, a ona wchodziła. Ułamki sekund, wymiana spojrzeń, niepewne cześć wyszeptane pod nosem. Za każdym razem widziałem, lub wyobrażałem sobie iskrę w jej oku, błysk, ożywające wspomnienie. Pewnie nie umiałem tego ukryć i moja twarz przypominała pysk zbitego psa. Może dlatego była smutna, lub patrzyła ze współczuciem, jak bardzo nie mogę sobie poradzić z tym, że odeszła. Od wyjazdu nie spotykaliśmy się. Gasząc kolejnego skręta wcale sobie nie pomogłem. A to wspaniałe pastelowe niebo uświadomiło mi, jak bardzo potrzebuję tej kobiety. Że to ona jest moim przeznaczeniem. To ona organizowała mi dzień, mogłem zawsze i ze wszystkim do niej przyjść, była najpiękniejszą i najbardziej ogarniętą z kobiet, a wiem co mówię. Bo pewnie znalazłbym piękniejszą od niej i nie znalazłbym się tutaj i nie zatapiałbym się w myślach o zmarnowanej szansie. Zmarnowanej? Może nie, może ten błysk w oku, może to spojrzenie, ciekawe, czy by się ucieszyła, może posprzątałbym swoje życie i coś poukładał. Może biegnąc na przystanek by sprawdzić rozkład jazdy bym się rozejrzał i nie wbił się w maskę czarnego audi. Na pewno nie wylądowałbym na tej plaży racząc się tym zachodem słońca. I kolejnymi skrętami. Bez niej. 

6/22/2023

Marlboro Man i ścieżka nieprawości.

 Marlboro Man wrócił na ścieżkę nieprawości. Suchość w ustach  tylko utrudniała mu myślenie. Dzień zatapiał się w mroku, a brzask był niczym rozbłysk najbliższej z gwiazd. Spojrzał na swoje zniekształcone odbicie w krzywym zwierciadle. Czy to możliwe, że tak szybko się starzał? Aksamitna strużka dymu oplotła mu wąs, gdy zaciągał się papierosem. Nienawidził tego. Prawdopodobnie tak samo jak siebie, ale jego preferencje dotyczące uzależnień były jego najmniejszym problemem. Zlecenie, które miał jutro zakończyć, wymagało wcześniejszego przygotowania. Nie miał jednak najmniejszej ochoty by cokolwiek w stronę powodzenia misji wykonać. Zapadł się bezładnie w fotelu by kontynuować, tak mało wymagające, a zajmujące jak nic innego zajęcie. Wiedział, że może zawieść. Wiedział, że może popełnić błąd. Lecz jego pewność siebie skutecznie oddalała świadomość takiego rozwoju wydarzeń. Kwiaty, które miał na stole już dawno wyschły. Pokruszone płatki przesypał na talerz i wymieszał z tytoniem. Odpalił. Papierosowy aromat przydusił go. Jego usta zalała powódź goryczy. Wypuścił chmurę wonnego dymu, po czym zaciągnął się jeszcze raz. Uwielbiał to. Jego zagmatwana głowa ogarnięta błogim spokojem podsunęła mu gotowe rozwiązanie. Pomysł na sukces. Czuł się jak kucharz knorr, który odkrył sposób na zamknięcie piersi kurczaka w proszku. Włączył telewizor. Po przeszukaniu kilku programów zatrzymał się by obejrzeć fakty. Strumień złych wiadomości zalewał mu głowę. Gdy zbrzydł mu jad sączący się z ust krzyczących polityków, a jego wulgaryzmy były nieskuteczne, wobec tego co słyszał, wyłączył to pudło. Podszedł do regału i wyjął zwierzęcy album Pink Floyd. Umieścił krążek w odtwarzaczu i wdusił play. Delikatne dźwięki oderwały go od ziemi i lekko odfrunął z fotela by znów się w niego zapaść bez pamięci. Nawet nie zauważył jak pokój zniknął mu z oczu. Obudził się w barze, w którym jutro miał odegrać główną rolę. Docenił umiejętności swego prywatnego botanika. Rekonesans, to słowo zabłysnęło w jego głowie jako poprawna odpowiedź. Mimo, że było jasno, nie do końca miał pewność jaka jest pora dnia. Przed wejściem do środka postanowił zapalić. Gdy firmowy emblemat zapłonął, a filtr zaczął parzyć, strzelił kiepem i dynamicznie wpadł do środka. Były tam może dwie osoby. Drugiej osoby domyślił się po torebce wiszącej na oparciu krzesła. Na wprost siedzącej przy oknie kobiety. Chyba, że to była jej torebka. Zaniepokoiło go jej spojrzenie, którym obserwowała każdy jego ruch w sposób przebiegły i inwigilujący, że wymyślił już czternaście sposobów, jak w razie dalszej obserwacji, po cichu wyeliminować płomień życia w jej oczach. Wszedł w głąb mijając kobietę, która wbiła wzrok w filiżankę. Wybrał miejsce w cieniu, ukryte przed ewentualnym wścibskim wzrokiem. Kelner nie podszedł, ale on nie miał tego nikomu za złe. Przemknął bokiem i poszedł obsługiwać kobietę. Marlboro siedział tak dłuższą chwilę badając każdy fragment powierzchni lokalu. Drzwi otworzyły się z hukiem. Wpadający dynamicznie człowiek trafił prosto w kelnera. Marlboro ujrzał jego plecy, po czym zauważył, jak ten wpadł do pieszczenia znajdującego się po drugiej stronie sali. Marlboro ruszył za nim, wchodzi, a w kabinie toaletowej ładunek wybuchowy. Marlboro próbuje uciec, nie udaje mu się. Płomienie oplatają jego ciało, czuje jak bąble wyrastają na powierzchni jego ciała. Próbuje zawyć z bólu, ale nie może. Jego niemy krzyk łączy się z dźwiękami telewizora. Prowadząca wiadomości kobieta żegna się z widzami. Marlboro próbuje uspokoić swój oddech. Próbuje ogarnąć co się stało. Doznał olśnienia. Wszystko co myślał o jutrze przestało mieć znaczenie. Uśmiech rozkwitł na jego twarzy. W oczach pojawił się ogień. Wiedział już. Zabije ich wszystkich. Wysadzi w powietrze. Obróci się w proch. Odpalił papierosa i wstał zastanawiając się gdzie ukrył plastik, pamiątkę z Afganistanu. 

Senny Dzień W Niebie

Stojąc pod zakładem pogrzebowym, wtulony w witrynę nabiłem kolejny raz szklaną fajkę puchowym, zielonym kwiatuszkiem. Autentycznie, to nie jest jakaś fikcja literacka, żebym ściemniał, że wcale tak nie było i fajnie to brzmi, kozacko, jak wstęp do nowej wersji "Palacza Zwłok" Juraja Herza, albo próba literacka godna Ladislava Fuksa, czy soft wersja "Gorączki w parku igieł", zwanej czulej w polskim tłumaczeniu i kojarzonej z twarzą Ala Pacino - "Narkomani". Nie mówię też, że to otwarty czynny zakład pogrzebowy, typu - Hades - usługi pogrzebowe i jakaś chora "zabawa w pochowanego". Wielkie logo na szyldzie typu przaśnego, głośne i wystawne grzebanie, gdzie pochówek będzie z przytupem. Nie, bardziej szklana witryna, do której odbicia starannie przylgnąłem plecami, kilka urn i aniołków, na szkle parę wlepek lokalnych grup kibicowskich, w środku trumny, a całość jakby wklejona w starą kamienicę. Normalny krajobraz, normalna sytuacja. Jak przedszkolak przed przejściem dla pieszych, patrzę w lewo, potem w prawo, potem znów w lewo, nikt nie idzie, więc nabijam działo i lecę, strzelam słodkim, gryzącym dymem w płuca. Oczy, teraz przymknięte lekko, zmieniają kolor, źrenice, wielkość. Suchość w ustach, głupi, wypisany wielkimi literami wyraz twarzy pozbawiony refleksji i to znajome, dziwne uczucie idiotycznej, nieskrępowanej i bezpodstawnej radości i niepokoju, że ktoś mnie przyłapie. Niepokoju, złowrogiego, nieznanego pochodzenia. No i stoję tak zjarany zastanawiając się, czy zmieszczę się w urnę i czy mój głos kiedyś będzie ważny, czekam. Nie czekałem na znak z nieba, bardziej na kolegę, który mieszka w kamienicy. "Czekaj tu" - powiedział, a ja wierząc w to jego "zaraz będę", czekając cierpliwie, nie ruszałem się z miejsca. Młoda kobieta, młoda mama, z córką prowadzoną za rękę. Obie schodzą z rynku, w moim kierunku, a co bardziej prawdopodobne w stronę domu, bo w prawej ręce torba z zakupami, a w lewej dłoń, wciśnięta, drobna, dziecięca rączka, symbol i gwarancja bezpieczeństwa. Pora była wczesna, bardziej popołudnie, niż wieczór, tempo kroków niespieszne, na pewno po czwartej dwadzieścia, a nawet już piąta. Może zwróciłbym większą uwagę, może powiedziałby mi coś więcej ten obrazek, tak jak teraz, gdy o tym myślę, ale wiadomo, nic nadzwyczajnego, matka z dzieckiem. Mijając mnie, dziewczynka wychyliła się zza mamy, nadal kurczowo trzymając ją za rękę i patrząc na mnie. Wychyliła się zza jej sukienki jak zza kotary i powiedziała na głos, bez żadnych ogródek, mając niewzruszoną dorosłą kobietę u swego boku, która szła dalej z kamiennym wyrazem twarzy, nie słysząc tych słów, wypowiadanych przez towarzyszące jej dziecko: "Ty się już nigdy nie zmienisz". Na głos. Do mnie, bo nikogo innego w odległości kilku, kilkunastu metrów od miejsca tego niecodziennego zdarzenia nie było. Poszły dalej, a ja, oparty o marmurowy parapet, plecami do zakładu pogrzebowego, za którego szklaną witryną stoi kilka urn i aniołków, na szkle parę wlepek lokalnych grup kibicowskich, w środku trumny, a całość jakby wklejona w starą kamienicę. Patrzyłem potem jeszcze chwilę, gdzieś tam, przed siebie, myśląc nad tym co przed chwilą miało miejsce i czyja twarz miała do mnie o to pretensje. 

W sklepie RTV i AGD spotkałem Janis Joplin. Choć brzmi to nieprawdopodobnie, musisz mi zaufać. Nie zmyślam, nie ubarwiam tej opowieści, nie spotkałem tam kogoś innego. Janis Joplin, we własnej osobie, choć nie martwa, a młoda, bardzo młoda, to na pewno była ona. Robiąca zakupy, w biały dzień, w środku tygodnia. Zaskoczyła mnie, bo jak tu nie być zaskoczonym. Jej obecność była przytłaczająca. Wierzysz w duchy? Bo jeśli nie, to masz tak jak ja. Dlatego nie uważam, że spotkałem ducha, choć duchem, potężnym duchem, wyczuwalnym w każdym momencie również była obecna. Jak zaklęta w ciele małej dziewczynki, w prostej, sukience, której zwyczajność idealnie łączyła się z jej prostą, zwyczajną twarzą. Pozbawioną makijażu, pozbawioną współczesnych standardów urody, pozbawioną blichtru i blasku. Zwyczajna, wiejska dziewczynka, której trud pracy, prostota życia i szacunek do wszystkich stworzeń wypisany był na twarzy, naznaczony twardymi rysami charakteru. Wybierała suszarkę do włosów. Gęstych, lekko przesuszonych, ogromnych, jakby nadmuchanych włosów. Słomianych, prawdziwych, rozwianych w przestrzeni nawet bez wiatru. Nastroszonych, jakby czesanych prądem. Naturalnie nieładnych. Tego samego dnia ktoś doprowadził mnie do łez.

Późną nocą, a właściwie nad ranem, wracałem pociągiem, który odwoził mnie do pracy, z koncertu, szaleńczo, z nocy w sam dnia początek. Między jawą a snem, zmęczony bardziej niż nietrzeźwy. W miejscu, gdzie myśli odbijają się wewnątrz czaszki równomiernym stukotem, jak pędzącego pociągu wagony ocierające się o siebie, na jednym z ostatnich przystanków, wsiadła dziewczyna. Przypominała moją miłość. Tylko trochę, bo jej mundur i żołnierski plecak zmieniał odrobinę wrażenie. Widuję ją częściej w krótkich, cekinowych sukienkach, krótkich spódnicach odsłaniających jej długie nogi, topach odsłaniających jej piękne wklęsłe barki i spoglądam w jej piękne, ogromne leszczynowe oczy. Oczy były na swoim miejscu. Leżałem na obu fotelach, kurczowo ściskając zimny napój, który kilka godzin wcześniej był jeszcze ciepłą kawą, w papierowym kubku, mając nadzieję, że spoglądam na nią, a ona jak zwykle mnie nie zauważy, jak po drugiej stronie szklanego ekranu. Wysiadła dwa przystanki dalej. 

Na przystanku autobusowym spotkałem Ciebie.
Minąłem Cię, jak przejeżdżający autobus. Zaplątany niewolnik Ariadny. 
Wróciłem do pracy.