6/22/2023

Senny Dzień W Niebie

Stojąc pod zakładem pogrzebowym, wtulony w witrynę nabiłem kolejny raz szklaną fajkę puchowym, zielonym kwiatuszkiem. Autentycznie, to nie jest jakaś fikcja literacka, żebym ściemniał, że wcale tak nie było i fajnie to brzmi, kozacko, jak wstęp do nowej wersji "Palacza Zwłok" Juraja Herza, albo próba literacka godna Ladislava Fuksa, czy soft wersja "Gorączki w parku igieł", zwanej czulej w polskim tłumaczeniu i kojarzonej z twarzą Ala Pacino - "Narkomani". Nie mówię też, że to otwarty czynny zakład pogrzebowy, typu - Hades - usługi pogrzebowe i jakaś chora "zabawa w pochowanego". Wielkie logo na szyldzie typu przaśnego, głośne i wystawne grzebanie, gdzie pochówek będzie z przytupem. Nie, bardziej szklana witryna, do której odbicia starannie przylgnąłem plecami, kilka urn i aniołków, na szkle parę wlepek lokalnych grup kibicowskich, w środku trumny, a całość jakby wklejona w starą kamienicę. Normalny krajobraz, normalna sytuacja. Jak przedszkolak przed przejściem dla pieszych, patrzę w lewo, potem w prawo, potem znów w lewo, nikt nie idzie, więc nabijam działo i lecę, strzelam słodkim, gryzącym dymem w płuca. Oczy, teraz przymknięte lekko, zmieniają kolor, źrenice, wielkość. Suchość w ustach, głupi, wypisany wielkimi literami wyraz twarzy pozbawiony refleksji i to znajome, dziwne uczucie idiotycznej, nieskrępowanej i bezpodstawnej radości i niepokoju, że ktoś mnie przyłapie. Niepokoju, złowrogiego, nieznanego pochodzenia. No i stoję tak zjarany zastanawiając się, czy zmieszczę się w urnę i czy mój głos kiedyś będzie ważny, czekam. Nie czekałem na znak z nieba, bardziej na kolegę, który mieszka w kamienicy. "Czekaj tu" - powiedział, a ja wierząc w to jego "zaraz będę", czekając cierpliwie, nie ruszałem się z miejsca. Młoda kobieta, młoda mama, z córką prowadzoną za rękę. Obie schodzą z rynku, w moim kierunku, a co bardziej prawdopodobne w stronę domu, bo w prawej ręce torba z zakupami, a w lewej dłoń, wciśnięta, drobna, dziecięca rączka, symbol i gwarancja bezpieczeństwa. Pora była wczesna, bardziej popołudnie, niż wieczór, tempo kroków niespieszne, na pewno po czwartej dwadzieścia, a nawet już piąta. Może zwróciłbym większą uwagę, może powiedziałby mi coś więcej ten obrazek, tak jak teraz, gdy o tym myślę, ale wiadomo, nic nadzwyczajnego, matka z dzieckiem. Mijając mnie, dziewczynka wychyliła się zza mamy, nadal kurczowo trzymając ją za rękę i patrząc na mnie. Wychyliła się zza jej sukienki jak zza kotary i powiedziała na głos, bez żadnych ogródek, mając niewzruszoną dorosłą kobietę u swego boku, która szła dalej z kamiennym wyrazem twarzy, nie słysząc tych słów, wypowiadanych przez towarzyszące jej dziecko: "Ty się już nigdy nie zmienisz". Na głos. Do mnie, bo nikogo innego w odległości kilku, kilkunastu metrów od miejsca tego niecodziennego zdarzenia nie było. Poszły dalej, a ja, oparty o marmurowy parapet, plecami do zakładu pogrzebowego, za którego szklaną witryną stoi kilka urn i aniołków, na szkle parę wlepek lokalnych grup kibicowskich, w środku trumny, a całość jakby wklejona w starą kamienicę. Patrzyłem potem jeszcze chwilę, gdzieś tam, przed siebie, myśląc nad tym co przed chwilą miało miejsce i czyja twarz miała do mnie o to pretensje. 

W sklepie RTV i AGD spotkałem Janis Joplin. Choć brzmi to nieprawdopodobnie, musisz mi zaufać. Nie zmyślam, nie ubarwiam tej opowieści, nie spotkałem tam kogoś innego. Janis Joplin, we własnej osobie, choć nie martwa, a młoda, bardzo młoda, to na pewno była ona. Robiąca zakupy, w biały dzień, w środku tygodnia. Zaskoczyła mnie, bo jak tu nie być zaskoczonym. Jej obecność była przytłaczająca. Wierzysz w duchy? Bo jeśli nie, to masz tak jak ja. Dlatego nie uważam, że spotkałem ducha, choć duchem, potężnym duchem, wyczuwalnym w każdym momencie również była obecna. Jak zaklęta w ciele małej dziewczynki, w prostej, sukience, której zwyczajność idealnie łączyła się z jej prostą, zwyczajną twarzą. Pozbawioną makijażu, pozbawioną współczesnych standardów urody, pozbawioną blichtru i blasku. Zwyczajna, wiejska dziewczynka, której trud pracy, prostota życia i szacunek do wszystkich stworzeń wypisany był na twarzy, naznaczony twardymi rysami charakteru. Wybierała suszarkę do włosów. Gęstych, lekko przesuszonych, ogromnych, jakby nadmuchanych włosów. Słomianych, prawdziwych, rozwianych w przestrzeni nawet bez wiatru. Nastroszonych, jakby czesanych prądem. Naturalnie nieładnych. Tego samego dnia ktoś doprowadził mnie do łez.

Późną nocą, a właściwie nad ranem, wracałem pociągiem, który odwoził mnie do pracy, z koncertu, szaleńczo, z nocy w sam dnia początek. Między jawą a snem, zmęczony bardziej niż nietrzeźwy. W miejscu, gdzie myśli odbijają się wewnątrz czaszki równomiernym stukotem, jak pędzącego pociągu wagony ocierające się o siebie, na jednym z ostatnich przystanków, wsiadła dziewczyna. Przypominała moją miłość. Tylko trochę, bo jej mundur i żołnierski plecak zmieniał odrobinę wrażenie. Widuję ją częściej w krótkich, cekinowych sukienkach, krótkich spódnicach odsłaniających jej długie nogi, topach odsłaniających jej piękne wklęsłe barki i spoglądam w jej piękne, ogromne leszczynowe oczy. Oczy były na swoim miejscu. Leżałem na obu fotelach, kurczowo ściskając zimny napój, który kilka godzin wcześniej był jeszcze ciepłą kawą, w papierowym kubku, mając nadzieję, że spoglądam na nią, a ona jak zwykle mnie nie zauważy, jak po drugiej stronie szklanego ekranu. Wysiadła dwa przystanki dalej. 

Na przystanku autobusowym spotkałem Ciebie.
Minąłem Cię, jak przejeżdżający autobus. Zaplątany niewolnik Ariadny. 
Wróciłem do pracy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz