11/02/2013

sunset in heaven

Ciągi przyczynowo skutkowe mają się w rzeczywistości bardzo dobrze. Każdy Ci to powie, nawet 5 latek i jesteś tego świadom człowieku sięgając w ogień. Są jednak pewne sytuacje, w których poparzenie Ci nie grozi. Tak jak nie grozi Ci lawina, gdy krzykniesz na szczycie góry 'YOLO', bo to nie Ty stoisz na dole. Nic nam nie jest. Krzyczmy.
Kocham być młody. Ty pewnie też. Nieznośna lekkość bytu. Nikt Ci nie wmówi, że czarne jest czarne, a białe białe. To widać. Białe, to białe. Wiadomo. Czuć to. To fiołki? W rozdygotanych obrazach przebytej przeszłości mamy tego na kopy.
Co się dzieje ze wspomnieniami gdy patrzysz, że tak zakonserwowane, potrafią tylko boleć w zetknięciu z rzeczywistością. Konsekwencja? Widząc jak wielu spełnia moje dziecięce marzenie. Lądują tam, gdzie ja chciałem wylądować. Co począć, że teraz wygląda to inaczej. Zmiany jak Hades. A jeśli to zazdrość. Przecież wszyscy kroczyliśmy tą samą ścieżką. Gdzie to się zmieniło? Gdzie tak bardzo zbłądziliśmy. Gdzie leży odpowiedź? Pod sklepem? Na klatce? Na cmentarzu?
Na ostrzu noża balet. Wszystkich nas poodkrywali jak karty, asy pik. Ostrzegali. My nic.
Gdy pamiętam o tym, czego już nie widać, a widzę to czego nie będę chciał pamiętać to wiem, że to już nie moje marzenia. Zapomniałem o czymś ważnym. Że moje kończą się w połowie drogi. Ty wcale o tym nie marząc, wypełnisz to o czym marzyłem. I będę musiał na to kurwa patrzeć z roztrzaskanym sercem. A ja zatrzymam się w połowie. Wejdę z Tobą, będę obok, a potem zejdę, w ciszy. Ty jesteś lawiną. Nic Cię nie czeka. Hałaśliwa biała breja, która milknie u stóp wzgórza, cichnącym echem przypominając: 'YOLO', przyjacielu.

7/06/2013

siedemnasty promień słońca

Wśród rozległych rozlewisk traw zielonych na twarzach naszych rosą ochrzczonych dziś rano widziałem radość nieokiełznaną wciąż prącą do serc by błagać o przebaczenie. Całodobowo otwarte usta dziś słów tak głodne, milczące choć uchylone by zimnym powietrzem chłodzić rozpalone wnętrzności. Się wyrwać. Rozerwać, przerwać, zabrać, skończyć, zniszczyć, zamknąć, zakopać, zapomnieć, się zabić chyba najprościej. Skolioza życia. Wyciągnięte po przeciwnych biegunach nieopierzone skrzydła, co mają lecieć. Siły równomiernie podzielone, rozłożone wraz z zaufaniem. Zawierzony wyobrażonej sile, która podchwycić ma i unieść. I czy więcej lewej strony, czy prawą wybrać za silnik i tak spotkamy się. Latać nosem do ziemi. Bogatsi, w biedzie, pożałowania godni. Wstać?
Nie wstawaj. Leż. Zdychaj. Gnij. Pluj w brodę.
Ci, którzy idą dalej nie znajdują celu, sensu, miejsca, gubią się jeszcze bardziej w coraz gęstszym i nieprzyjaznym lesie zdarzeń. Nie ruszaj się.

HakunaMatata. Życie to szmata.





5/27/2013

szesnasty promień słońca

Kocham się w Krakowie. 

Nie mogę powiedzieć, że się tego spodziewałem. Do ostatniego schodka z metalowej kraty kończącego podróż w wagonie nie było wiadomo, że tak się to wszystko skończy. Stając na krakowskiej ziemi po raz pierwszy, od pierwszego rzutu oka, nic nie mogło pozostać takie samo. Przepraszam Cię. Wiesz, że nadal Cię kocham. I nie zrezygnuję z tej miłości, lecz czuję, że to coś więcej niż zauroczenie. WrocLove 4 Life, fo real, u know. Zostańmy przyjaciółmi.

Wielka galeria handlowa to pierwszy widok, który można uświadczyć po wyjściu z peronu, bo jej ogrom przesłania wszystko. Konsumpcyjny charakter naszego społeczeństwa mamy na tacy - istne mrowisko. Ludzi więcej niż w Opolu spacerujących chodnikami w godzinach szczytu. Królową przyciągającą największą ilość adorantów była chyba maszyna do nadrukowywania imion na puszkach coli, trend (trąd) wyskakujący z każdej lodówki i kieszeni. Gdyby tylko dążyło to do łatwiejszego nawiązywania kontaktów, a nie samozaspokajania narcystycznej potrzeby bycia na afiszu. Nie wiem czemu, ale pierwsze słowo, które przyszło mi na myśl jako idealne do przyozdobienia coli, nie nadaje się do druku. Czy pani Wodzianka z popularnego show porzucając swe skąpe stroje uwidaczniające obfite kształty dla koszulki z puszką coli i Kubą na niej wypisanym mogła mnie aż tak zrazić? Ewakuacja.

Po kilku krokach w odpowiednim kierunku od razu trafia się w samo epicentrum wydarzeń. Rynek nie wygląda tak jak wieczorem, lub nocą. Bo wtedy zapiera dech w piersiach swoim epickim wydźwiękiem architektonicznym. Piękno budynków i wszechobecnych podświetleń to prawdziwy czar skłaniający do nocnych podróży. W pełnym słońcu, gdy widać każdy element i ponownie - mrowie ludzi, jedynie potężna powierzchnia centrum i mnogość atrakcji porywa wzrok. Wchodząc na rynek stoisk kwiatowych, barów z ogródkami, sklepów, sprzedawców szczęścia i szukających pomocy jest na prawdę wielu. No i turystów, którzy sprawiają wrażenie wrośniętych w krajobraz miasta. Nie ma tam miejsca dla miejscowych, chyba że za ladą, lub w przelocie przez opanowany obcością teren. Multikulturowość nie jest tutaj wadą, a tak samo dla Polaka atrakcją turystyczną, jak dla przykładowego Niemca, Anglika, Japończyka cały rynek.

Zakamarki, wąskie uliczki, wszystko równe, symetryczne, proste do rozwikłania dla podróżujących piechotą. To ich wybór, bo ilość atrakcji motorycznych dla zwiedzających - zaczynając od tradycyjnego konia, przez elektryczne wózki do golfa, które rozszerzone są do rozmiarów średniej limuzyny, na eko-taxi (plastikowy rower z kabiną dla pasażerów) kończąc - ma swój urok. Niektórych zabytków odległe od siebie połóżenie dla ochrony wykończonych turystycznie nóg wymaga takich udogodnień.

Wawel to Wawel. Nie ma co się roztrząsać. Chociaż... Można nad wtargnięciem lustrzanego odbicia enfant terrible w miejsce spoczynku bohatera, lecz na pierwszy rzut oka widać rażącą sprzeczność estetyczną. Rozbieżność między starym pięknym dworcem, a nowym szklanym domem handlu tak nie gryzła w oczy, jak ta - nawet jeśli nie oficjalna, to tak traktowana - atrakcja turystyczna. Stroboskopowe flesze z aparatów mają za zadanie uświadomić zwiedzającym, że pozostałe 2m2 - w ścisku, bo w ścisku - mogą zostać sporzytkowane jedynie przez dobranych równie trafnie, według tego samego klucza, bohaterów narodu: właścicielkę przerośniętego rogatego, fioletowego konia, skrzydlatą blond królową, czy siwiejącą nagość euro-py. Trochę wstyd. Jaki by nie był. A nie było miło.

Cel i główna atrakcja pobytu: Teatr. Nadal zaskakuje. Tematy i teksty zajechane na śmierć, lub archaicznie nie przystępne, nadal mogą zyskać świeżość i orginalność, a uwspółcześnianie nie polega tylko na wulgaryzacji. "Werter" w ujęciu Michała Borczucha to rozprawa nad romantycznym archetypem, wymierającym i poniżonym tak jak nasza planeta. Kinowe środki, bliskość i bezpośredniość wznoszą tę historię na inny poziom odbioru historii Goethego. Z drugiej, jakże odległej strony Paweł Świątek stawia nas w sytuacji, która niemożliwe zmienia w obecne, odważne i bezkompromisowe. W końcu "Paw Królowej" Doroty Masłowskiej to uwertura MTV, barwny językowo wymiot na współczesną pustkę intelektualną i moralną. Trudne zadanie, a ocena celująca. Wrażliwe uszy opuściły salę przy pierwszej soczystej niepohamowanej wiązance, by pozostawić na sali tych, którzy w pełni zaabsorbowani, czekali by podziękować wykonawcom aplauzem i wrzaskiem pełni sił. Pranie mózgu najwyższych obrotów. Co ciekawe: wiek przedśmiertny kumał konwencję, czaił baze i wciągał ten free klaskając on w renke hardo rechotał joł.

Piękno Krakowskich knajp to temat na osobne zwiedzanie i przynajmniej książkę. PRL'owska pijalnia piwa i wódki, serwująca zakąski w stylu nóżek w galarecie, śledzia i pasty jajecznej, wytapetowana gazetami przypominającymi o tym, że kiedyś był jeden program w telewizyji działający od 15 kilka godzin, a w kinach grali "Powiększenie" Antonioniego. Kraków o 15 w samym centrum, pod ratuszem gra jazz. Zespół uroczo operujących poczuciem humoru muzyków w wieku emerytalnym, z ciemnogłosą wokalistką wylewa siódme poty i rozbudza tłumy klasykami wprost z Orleanu. Z kolei piękne, wieczorne, podziemne knajpy Jazzowe, tak gęste od klimatu, że cięzko było znaleźć wyjście pieszczą zmysły. HardRockCafe z sufitem wyłożonym tależami perkusyjnymi. Knajpa Budda z Perłą laną za 12 zł. Hipstersko ubogie w dekoracje piwkarnie/przekąskarnie też wyrastały jak grzyby przed Paprodziadem. A to zaledwie płatek śniegu na Kilimandżaro. Co krok coś. Chcesz zdobyć je wszystkie!

Ostatni punkt to "powrót do czasów, które ze łzami wspomną". Oddalając się od głównych atrakcji, dotarłem do Krakowskich Maków. Cicha dzielnica, ogromny dom serdecznych ludzi, pełnych gościnności, otwartych na atrakcje. Pozdrawiam serdecznie z podziękowaniem za nocleg. Za klimatem z tamtych lat, ogrodowym słońcem i beztroskim życia nurtem... Tęskno.

I miłość kwitnie, rozbudziła się mimo wiosennej słoty i granatu chmur. Teraz tylko czeka na radosny finał, bo co to za miłość, bez happy endu. Na odpowiedzi czekam pod mym numerem sms... [APLAUZ]


5/21/2013

piętnasty promień słońca

"SPOTKA, NIE..."

Witaj, nieznajoma. Chciałbym tak do Ciebie powiedzieć. Jednak znamy się nie od dziś. Wiele za nami. Chyba można tak stwierdzić. Znamy się. Za każdym razem krzyczymy "cześć", choć coraz rzadziej mamy okazję. Co się ze mną działo? Pewnie to samo co z Tobą. Dokładnie tak. To nie ważne. Ważne jest chyba tu i teraz, co? No i wtedy. Wtedy też było super. Pamiętasz? Spotkaliśmy się gdzieś na początku. To było dziwne. Nie umiałem mówić, nie umiałem myśleć, nie umiałem  pić. Co najgorsze, nieodpowiedni ludzie myśleli wtedy za mnie, a Ty o tym mówiłaś. Tylko gdzie tym moim niepocieszonym chmurnym wzrokiem sam mogłem to dostrzec. Pamiętasz mnie? Wspominasz? Ja też nie. Chyba nie chcę o wszystkim pamiętać. Chyba nie mogę. Nie mogę też zapomnieć. Zawsze wiedząc jedno, robię drugie. Zawsze. Ty chyba też. Co? Trochę.
Zwolnij, nie mogę nadążyć. To wszystko takie skomplikowane. Mamy dużo czasu. Spieszysz się? Uwielbiam, gdy mówisz patrząc mi w oczy. Wtedy tylko wiem, że nie kłamiesz. Z resztą Ty chyba nigdy nie kłamałaś. Zawsze patrzysz w oczy. Cholera. Już przestań. Wiesz, że będzie dobrze. Teraz. Zaraz?
Tak dobrze Cię widzieć, mówiłem już o tym? Wreszcie. U mnie też się wiele zmieniło. W sumie to się nie zmienia. Pozostaję w ruchu, nie chcę się zatrzymać. Już nie. Pamiętam. "Jeśli masz latać, to się nie zatrzymuj, bo spadniesz". Piliśmy wtedy wino. Pod gwiazdami, na zielonym kocu, otuleni nocą i wakacyjnym ciepłem. Chyba wtedy to powiedziałaś. Widziałem w Twoich oczach tego, kogo chciałem widzieć w sobie, choć tak bardzo nie mogłem Ci w jego istnienie uwierzyć. Byłaś dla mnie przepowiednią lepszego jutra. Takiego kiedyś, jak dziś. Szkatułką pełną sensu.
Nie, nie, nie. W sumie - nie wiem. To trudne. Do wyjaśnienia, zrozumienia, ogarnięcia. Poukładania wszelkich zawiłości. To dopiero historia. Tak, sam nie wiem, co mówię. Mam przed sobą tu i teraz. Nie każ mi tego zmieniać. Pozwól mi wdychać tę chwilę jak dym, zaciągać się, nie wydychać jej smak. Być tutaj i tylko tu. Korzystać z tego, że los dał nam jeszcze jedną szansę. Cha, cha, cha, żartuję. Wiesz jak jest. Dziwne to było. Smutno mi. Wiesz, że nie.
Tyle czasu, tyle zdarzeń, krótkich chwil, tyle. Byliśmy tu i tam. Jesteśmy tu. Znowu? Kim jesteśmy? Jak myślisz? Czy jesteśmy tymi samymi ludźmi, którzy spotkali się tak dawno temu, by się poznać? Czy poznajemy się od nowa? Spotykamy się tak rzadko. Tak bardzo się zmieniliśmy? Chyba nie. Jesteśmy bogatsi, nie koniecznie lepsi, smutniejsi, na pewno. Inni? Czy nadal się znamy? Patrzysz jakbyś we mnie szukała odpowiedzi. Nie znam jej. Nie znam nawet prawdy o sobie, nie pytaj mnie o nią. Wiem tylko, że pachniesz tak pięknie, a to czego szukamy jest coraz bliżej. Zawsze było. Wiem, że musisz iść. Będę tęsknił. Do następnego.

3/31/2013

czternasty promień słońca

PECH OBLECH I STRACH

Wstawał piękny sobotni poranek. Przez uchylone okno wlewał się zapach długo wyczekiwanej wiosny. Świeże miejskie powietrze pieściło nozdrza każdego wrażliwego na zapachy miłośnika spalin. Pech Oblech jednak miał to wszystko w dupie. W jego pokoju i tak unosił się swąd zeszłotygodniowej zamawianej w najtańszym 'wietkongu' chińszczyzny. Nie wstawał wraz z porankiem. Nie chciał wstawać wcale. Nic nie chciał. Chciał zgnić jak chińszczyzna w pudełku, której resztki właśnie wysypał sobie na głowę, gdy poprawiał poduszkę. Nakrył się po czubek swej pełnej pomysłów łepetyny kołdrą, zamknął oczy i próbował ponownie zasnąć. Nie mógł. Marsz obowiązków, obietnic, planów na dzisiejszy dzień spadł na jego strumień świadomości jak śnieg na Wielkanoc. Płynęły tak obrazy zaplanowanych w teorii, w najmniejszych szczegółach przewrotów politycznych, pokojowych porządków, lektur do napisania i przeczytania, arcydzieł do spłodzenia i spotkań do przeprowadzenia, których ogrom i powaga zatrważały Oblecha doszczętnie. Czuł jak wielki ogarnia go skurcz mięśni, gdy tylko próbował pomyśleć, że ma się ruszyć. Zrezygnował. Zasnął. We śnie po wielkich marmurowych schodach gonił go nienamalowany kiedyś obraz wielkiego zielonego penisa z kosmosu, który strzelając kolorową laserową spermą zapładniał jego skórę i z każdego pora skóry rodziły się litery powieści, której nigdy nie napisał. Litery te wbiegały mu w uszy tworząc niezrozumiały dla niego bełkot, przeradzał się on w krzyk podobny do gwizdka nałożonego na zbiornik z parą. Jego głowa eksplodowała tuż przed metą, celem, zamerykanizowanymi drzwiami z napisem 'Exit', zalewając marmurową posadzkę wodnistym roztworem obsranych myśli. Nadal wstawał piękny sobotni poranek. Pech Oblech wreszcie otworzył swe zaropiałe oczy. Był gotów wstać. Poczuł w sobie przypływ nieludzkich mocy. Poczuł energię by przełamać złą passę, skumulował ją w nogach, rękach i już stał w pozycji prostej, poprawnej. Ruszył ociężale w stronę łazienki by obmyć swą zasyfioną twarz. Stanął przed umywalką w rozkroku, by naciągnąć mięśnie, obmył twarz chłodną wodą, podniósł wzrok i zamarł. Odbicie, które ujrzał w lustrze nie było mu znane. Stara twarz, którą zobaczył, nie mogła być jego, a gdy o tym pomyślał i dotarło do niego, że czas nadszarpnął jego ciało tak boleśnie. Umarł, załamany, z przerażenia. Nie zmartwychwstał. Ale Luja.