słonecznie dla równego rachunku, czyli takich dwóch, jak nas trzech...
Być gwiazdą... To chyba dziecięce marzenie
wszystkich ludzi w wieku około przedszkolnym, z którego tylko
nieliczni wyrastają. Z pewnością wychodzi im to na zdrowie, a w
szczególności psychiczne. Nie muszą strugać wariata na scenie,
skakać po niej jak kangury, czy wyginać w sposób odpowiedni dla
sypialnianych ekscesów. Sami artyści pewnie czują się tak samo,
gdy zaczynali stroić miny do lustra przykładając do ust szczotkę
do włosów, tylko teraz robią to z trochę większą powagą niż
wtedy. Pamiętajmy jednak, że droga do sławy jest wybrukowana
ciężką pracą, poświęceniem, ciągłym samodoskonaleniem i
rozwijaniem nabytych, lub wrodzonych umiejętności. Sam jako autor
popularnego bloga, otoczonego kultem i bezgraniczną miłością,
wiem o tym doskonale, że sława ma swą cenę. I dosłownie i w
przenośni, przecież, aby utrzymać się na szczycie, gdy nie ma się
do powiedzenia już nic, a określenie moja muzyka odnosi się do
sztabu średnio uzdolnionych twórców, pozostaje uzewnętrzniania
swej cielesności, wieszania krzyży w inną stronę niż właściwa,
mutowanie ich ze swastykami etc. Wszystko po to, by nadal być na
szczycie, by mówili. Mam nadzieję, że nigdy się tak nie stoczę.
Jak przystało na prawdziwego Polaka – klnę się na Madonny z
dzieciątkami.
Ból po utracie publiczności, masowego uwielbienia
jest chyba najsilniejszym czynnikiem depresjogennym. Udało mi się
to ostatnio zaobserwować w historii wpisanej w dzieje kina, w drugim
najważniejszym momencie od jego wynalezienia. Aż do 1927 roku film
musiał czekać na pierwszą kwestię mówioną. Jak bywa z nagłym
skokiem technologicznym, nie wszystkim udaje się dostosować.
Przenieśmy się na Sunset Boulevard, gdzie w zaniedbanej,
wielkiej posiadłości mieszka gwiazda kina niemego, diva ekranowa,
prawdziwa ozdoba ekranu, której kariera dawno minęła, właśnie w
momencie udźwiękowienia kinematografii. Tak jak Valentino nadawała
się do rzucania wypełnionych emocją, głębokich spojrzeń,
teatralnych gestów, tak i ona czarowała, lecz gdy trzeba było
wypowiedzieć się przed kamerami – tak samo jak i jego – nie
dało się słuchać. Świat się zmienił. Stała się bezużyteczna.
Zamknięta w swym wielkim pustym domu, tylko ona i jej wierny
kamerdyner, pogrążeni w cieniu dawnej chwały, gdzie ekscentryzm
wielkiej gwiazdy miesza się powoli z czystym szaleństwem. I z
postępem fabuły to szaleństwo rośnie na naszych oczach,
zastępując obraz gwiazdy, obrazem wariatki, której sława powraca
w tym złym odcieniu, dzięki dziennikarskiej chciwości i żerowaniu
na ludzkim nieszczęściu. Gorąco polecam "Bulwar Zachodzącego
Słońca" (1950, reż. Billy Wilder), bo jest to jedno z tych
czarujących arcydzieł kinematografii, spłodzonych w złotej erze
Hollywood, z historią opierającą się o rzeczywistość jaką
znamy z czasów rozwoju kina, wciągającą widza w wykreowany świat
po same uszy, a pięknie sfilmowana oddziałuje niezwykle sugestywnie
na zmysły.
Każda era posiada swojego tragicznego bohatera. Czy
będzie to Valentino (Rudolf) ze swym nieszczęsnym włoskim
akcentem, czy Monroe (Marilyn), czy Morrison (Jim), czy Joplin
(Janis), czy Hendrix (Jimi), czy Lee (Bruce), czy Pastorius (Jaco),
czy Willas (Violetta), czy Cobain (Kurt), czy Huston (Whitney), czy
Ledger (Heath), czy Murphy (Brittany), czy w końcu Winehouse (Amy).
Życiorysy artystów zbyt często nie kończą się happy endami, a
pocieszeniem zostaje tylko gorzka chwila refleksji w ciemnym pokoju
przed telewizorem, gdzie włączymy sobie doskonały film i
zostaniemy porwani przez perfekcyjnie wykreowaną rolę, lub płytę
z muzyką płynącą z serca utalentowanego człowieka.
Ostatnio zostałem uraczony awarią prądu (niestety
zdarzają się już tak rzadko), od sąsiadów (bez pomocy
facebooka!) dowiedziałem się, że w całej okolicy wysiadł i
trochę go nie będzie. Kataklizm ten (oczywiście z nudów)
rozciągnąłem odrobinę przy pomocy wyobraźni na cały glob i
zacząłem w błogiej naturalnej ciszy kontemplować nad tym co by
było, gdyby...
Bez dostępu do komputerów i internetu Rihanna nie
mogła by z pewnością na bieżąco pisać o kontuzji swego palca u
stopy, wysyłać do fanów zdjęć swej 'zachwilę' zmarłej babci,
ani informować kiedy i gdzie postawi klocka. Niedoróbki wokalne
Katy Perry raniłyby uszy tak, jak to ma miejsce w rzeczywistości, a
ona sama wreszcie spotkałaby się może z powołaniem i zaczęła
pozować nago do czasopism o nikłej treści, lecz formie w
odpowiednich wymiarach. Niechęć do kupowania biletów na kameralny,
akustyczny koncert kogoś kto nie umie grać, lub śpiewać byłaby
czymś w pełni naturalnym. Całość wielkiego globalnego
konsumpcjonizmu artystycznego rozsypałaby się w drobny mak. Z braku
możliwości nagrywania płyt, wypełniania ich elektroniką i
modelowania w nieprawdopodobnie idealną formę, liczyliby się
jedynie artyści, którzy zachwycaliby kontaktem emocjonalnym z
widzem podczas koncertów na żywo, tylko Ci, którzy autentycznie
chwytaliby za serce, lub oszałamiali umiejętnościami muzycznymi.
Ludzie zachwyceni takimi występami nie musieliby się dzielić
wrażeniami z całym światem, a jedynie z osobą stojącą obok.
Zwalnialibyśmy na rynku by posłuchać ulicznego grajka w skupieniu,
choć chwilę, by zobaczyć co chce nam przekazać i czym chce się z
nami podzielić, nie mijając go w pospiechu, obojętnie, mając w
pamięci nagranego na youtube lepszego warsztatowo bezdomnego z
Urugwaju. Bronx, czy Brooklyn obfitowały by w ulicznych poetów,
stojących na rogu, przyklaskujących sobie w rytm wersów układanych
na bieżąco, lub wcześniej spisanych, a ja siedziałbym zaczytany w
tomiki poezji Notoriousa B.I.G, czy Jay'a-Z. Sztuka dla sztuki, dla
spełniania wyższych celów, przekazywania emocji, dla samego
procesu realizacji swych potrzeb artystycznych. Amerykański sen znów
oparty byłby na prawdziwym talencie, a nie na dupie co ma wzięcie i
może spełnić marzenia o kupie szmalu i pławieniu się w luksusie.
Takie marzenia pozostawały by w blokach startowych, a ich realizacja
dla kogoś bez talentu i zaangażowania, byłaby naturalnie
niemożliwa i w pełni przez niego akceptowana na ciepłej posadce
mleczarza. Dzięki globalizacji nawet ja mogę poczuć się wielkim
pisarzem, którym bez wątpienia jestem, co widać, czytać i czuć
po każdej kartce naznaczonej cyfrowym tuszem, który w dowolnej
chwili mogę zmodyfikować, dopieścić ku najlepszej możliwej,
szczytowej formie, w nieskończoność poprawiać, a maszynopisy
będące niezbytym dowodem na to, że tego talentu mi brak
pozostawiam w domu dla własnego sadomasochistycznego umartwiania się
nad beznadzieją własnego losu, gdy inni tak pięknie się
sprzedają. I aż w gardło korci, by zakrzyknąć za klasykiem:
„wszyscy artyści to prostytutki, w oparach lepszych fajek, w
oparach wódki. A jedne są lepsze, a drugie są gorsze. A gorsze są
tańsze, a lepsze są droższe”, choć z tym ostatnim ciężko mi
się zgodzić. Zdarzają się wyjątki, jednak nieprzystępność,
brak populizmu w działaniach i podejmowane tematy nie pozwalają im
dumnie wyjść z cienia. I w tym wątku mieści się projekt, który
chodzi po mojej łysiejącej głowiźnie od momentu wydania niczym
Korzeniowski Robert na IGRZYSKACH OLIMPIJSKICH (panowie
'dziennikarzowie', proszę!!!!!!) swego czasu. Babu Król, czyli
Budyń i Bajzel ( rewelacyjne pseudonimy) z alternatywnego zespołu
Pogodno w natarciu, z płytą wyśnioną (dosłownie, przez Jacka
Szymkiewicza, czyli Budynia), która wydobywa z odmętów błotnistej
kałuży gwiazd zapomnianych twórczość i przywraca ją do życia.
Artysta ten enigmatycznie podpisywał się: Sted - Edward Stachura,
bo o niego przede wszystkim chodzi w tym projekcie, to postać
całkowicie (pomijając zapalonych czytelników poezji, studentów
polonistyki, lub ludzi, którzy dobrze trafili z nauczycielami języka
polskiego w szkole) zapomniana, a w czasach bezinternetowych, masy
ludzi poruszała jego poezja, która szczerością i trafnością
spostrzeżeń docierała do serc, ciekawiły opowiadania
nierozerwalne z gorzką rzeczywistością człowieka i umiejscowione
gdzieś obok, właśnie wśród zwykłych-niezwykłych ludzi. Jego
dzieła były wywieszane w miejscach kultu, na ołtarzykach, które
przypominają facebookową tablicę tylko w pełni realną, z której
brakujące wiersze, czy piosenki, fan, czy fanka mogli sobie spisać,
a te, które oni cudem posiadali, mogli podoklejać dla innych.
Prawdziwa Stachuromania, przyciągał niczym Justin Bieber
nastolatki, tylko bez tak ślicznej twarzy, masy managerów,
producentów, z talentem, który przyciągał tłumy sam z siebie.
Zwykły człowiek, który tragicznie przestał istnieć, a fala
współczesności, wszechobecności wszystkiego zmyła ślad jego
istnienia dla szerszej publiczności. I tu wkroczyli Budyń i Bajzel,
którzy próbują przetłumaczyć na współczesny język muzyki
piosenki i wiersze Stachury (bo kto słucha ogniskowego SDM?),
udowadniając jak bogaty zbiór słów/dźwięków zawarty jest w
jego twórczości i jak aktualna ona jest mimo upływu lat, a to
wszystko na płycie zatytułowanej po prostu „Sted”. Znając
Pogodno wiadomym jest, jak zwariowani są Ci dwaj czołowi artyści
tej grupy, a bezkompromisowość i odwaga z jaką sięgnęli po
Stachurę jest godna pozazdroszczenia, lecz ilość wtopionych
pieniędzy w tak niekomercyjny projekt już nie. Nie ma co rozpisywać
się nad rewelacyjnym połączeniu słów wyciągniętych z poezji, z
graną i wyśpiewywaną muzyką – czysta symbioza i to trzeba
usłyszeć na własne ucho, a za każdym kolejnym razem otwierają
się przed słuchaczem nowe, barwne, maleńkie smaczki, które tylko
zwiększają przyjemność płynącą z odbioru tej płyty. Wyobraźni
muzycznej można panom z Babu Król szczerze zazdrościć.
I oto naturalna, piękna kolej rzeczy. Nowe
pokolenia, nowa rzeczywistość, nowe interpretacje i nowi artyści.
Szkoda, że na tak małą skalę. Przy rozległych możliwościach
jakie daje nam technologia trzeba nauczyć się oddzielić ziarno
(szczerość w sztuce), od plew (cycki |nic do nich nie mam, żeby
nie było, tylko za sam biust Mandaryny artystką nie podpiszę|, gel
na lokach i twórczość, z która w zetknięciu można przeżyć
osobisty dramat w Andach). Wspierajmy ich twórczość, nie
zapominajmy, poznajmy, nim będzie za późno, bo potem pozostanie
nam jedynie złożyć hołd i skromny wieniec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz