8/04/2012

czwarty, piąty, a i szósty promień słońca



słonecznie dla równego rachunku, czyli takich dwóch, jak nas trzech...



Być gwiazdą... To chyba dziecięce marzenie wszystkich ludzi w wieku około przedszkolnym, z którego tylko nieliczni wyrastają. Z pewnością wychodzi im to na zdrowie, a w szczególności psychiczne. Nie muszą strugać wariata na scenie, skakać po niej jak kangury, czy wyginać w sposób odpowiedni dla sypialnianych ekscesów. Sami artyści pewnie czują się tak samo, gdy zaczynali stroić miny do lustra przykładając do ust szczotkę do włosów, tylko teraz robią to z trochę większą powagą niż wtedy. Pamiętajmy jednak, że droga do sławy jest wybrukowana ciężką pracą, poświęceniem, ciągłym samodoskonaleniem i rozwijaniem nabytych, lub wrodzonych umiejętności. Sam jako autor popularnego bloga, otoczonego kultem i bezgraniczną miłością, wiem o tym doskonale, że sława ma swą cenę. I dosłownie i w przenośni, przecież, aby utrzymać się na szczycie, gdy nie ma się do powiedzenia już nic, a określenie moja muzyka odnosi się do sztabu średnio uzdolnionych twórców, pozostaje uzewnętrzniania swej cielesności, wieszania krzyży w inną stronę niż właściwa, mutowanie ich ze swastykami etc. Wszystko po to, by nadal być na szczycie, by mówili. Mam nadzieję, że nigdy się tak nie stoczę. Jak przystało na prawdziwego Polaka – klnę się na Madonny z dzieciątkami.
Ból po utracie publiczności, masowego uwielbienia jest chyba najsilniejszym czynnikiem depresjogennym. Udało mi się to ostatnio zaobserwować w historii wpisanej w dzieje kina, w drugim najważniejszym momencie od jego wynalezienia. Aż do 1927 roku film musiał czekać na pierwszą kwestię mówioną. Jak bywa z nagłym skokiem technologicznym, nie wszystkim udaje się dostosować. Przenieśmy się na Sunset Boulevard, gdzie w zaniedbanej,  wielkiej posiadłości mieszka gwiazda kina niemego, diva ekranowa, prawdziwa ozdoba ekranu, której kariera dawno minęła, właśnie w momencie udźwiękowienia kinematografii. Tak jak Valentino nadawała się do rzucania wypełnionych emocją, głębokich spojrzeń, teatralnych gestów, tak i ona czarowała, lecz gdy trzeba było wypowiedzieć się przed kamerami – tak samo jak i jego – nie dało się słuchać. Świat się zmienił. Stała się bezużyteczna. Zamknięta w swym wielkim pustym domu, tylko ona i jej wierny kamerdyner, pogrążeni w cieniu dawnej chwały, gdzie ekscentryzm wielkiej gwiazdy miesza się powoli z czystym szaleństwem. I z postępem fabuły to szaleństwo rośnie na naszych oczach, zastępując obraz gwiazdy, obrazem wariatki, której sława powraca w tym złym odcieniu, dzięki dziennikarskiej chciwości i żerowaniu na ludzkim nieszczęściu. Gorąco polecam "Bulwar Zachodzącego Słońca" (1950, reż. Billy Wilder), bo jest to jedno z tych czarujących arcydzieł kinematografii, spłodzonych w złotej erze Hollywood, z historią opierającą się o rzeczywistość jaką znamy z czasów rozwoju kina, wciągającą widza w wykreowany świat po same uszy, a pięknie sfilmowana oddziałuje niezwykle sugestywnie na zmysły.
Każda era posiada swojego tragicznego bohatera. Czy będzie to Valentino (Rudolf) ze swym nieszczęsnym włoskim akcentem, czy Monroe (Marilyn), czy Morrison (Jim), czy Joplin (Janis), czy Hendrix (Jimi), czy Lee (Bruce), czy Pastorius (Jaco), czy Willas (Violetta), czy Cobain (Kurt), czy Huston (Whitney), czy Ledger (Heath), czy Murphy (Brittany), czy w końcu Winehouse (Amy). Życiorysy artystów zbyt często nie kończą się happy endami, a pocieszeniem zostaje tylko gorzka chwila refleksji w ciemnym pokoju przed telewizorem, gdzie włączymy sobie doskonały film i zostaniemy porwani przez perfekcyjnie wykreowaną rolę, lub płytę z muzyką płynącą z serca utalentowanego człowieka.
Ostatnio zostałem uraczony awarią prądu (niestety zdarzają się już tak rzadko), od sąsiadów (bez pomocy facebooka!) dowiedziałem się, że w całej okolicy wysiadł i trochę go nie będzie. Kataklizm ten (oczywiście z nudów) rozciągnąłem odrobinę przy pomocy wyobraźni na cały glob i zacząłem w błogiej naturalnej ciszy kontemplować nad tym co by było, gdyby...
Bez dostępu do komputerów i internetu Rihanna nie mogła by z pewnością na bieżąco pisać o kontuzji swego palca u stopy, wysyłać do fanów zdjęć swej 'zachwilę' zmarłej babci, ani informować kiedy i gdzie postawi klocka. Niedoróbki wokalne Katy Perry raniłyby uszy tak, jak to ma miejsce w rzeczywistości, a ona sama wreszcie spotkałaby się może z powołaniem i zaczęła pozować nago do czasopism o nikłej treści, lecz formie w odpowiednich wymiarach. Niechęć do kupowania biletów na kameralny, akustyczny koncert kogoś kto nie umie grać, lub śpiewać byłaby czymś w pełni naturalnym. Całość wielkiego globalnego konsumpcjonizmu artystycznego rozsypałaby się w drobny mak. Z braku możliwości nagrywania płyt, wypełniania ich elektroniką i modelowania w nieprawdopodobnie idealną formę, liczyliby się jedynie artyści, którzy zachwycaliby kontaktem emocjonalnym z widzem podczas koncertów na żywo, tylko Ci, którzy autentycznie chwytaliby za serce, lub oszałamiali umiejętnościami muzycznymi. Ludzie zachwyceni takimi występami nie musieliby się dzielić wrażeniami z całym światem, a jedynie z osobą stojącą obok. Zwalnialibyśmy na rynku by posłuchać ulicznego grajka w skupieniu, choć chwilę, by zobaczyć co chce nam przekazać i czym chce się z nami podzielić, nie mijając go w pospiechu, obojętnie, mając w pamięci nagranego na youtube lepszego warsztatowo bezdomnego z Urugwaju. Bronx, czy Brooklyn obfitowały by w ulicznych poetów, stojących na rogu, przyklaskujących sobie w rytm wersów układanych na bieżąco, lub wcześniej spisanych, a ja siedziałbym zaczytany w tomiki poezji Notoriousa B.I.G, czy Jay'a-Z. Sztuka dla sztuki, dla spełniania wyższych celów, przekazywania emocji, dla samego procesu realizacji swych potrzeb artystycznych. Amerykański sen znów oparty byłby na prawdziwym talencie, a nie na dupie co ma wzięcie i może spełnić marzenia o kupie szmalu i pławieniu się w luksusie. Takie marzenia pozostawały by w blokach startowych, a ich realizacja dla kogoś bez talentu i zaangażowania, byłaby naturalnie niemożliwa i w pełni przez niego akceptowana na ciepłej posadce mleczarza. Dzięki globalizacji nawet ja mogę poczuć się wielkim pisarzem, którym bez wątpienia jestem, co widać, czytać i czuć po każdej kartce naznaczonej cyfrowym tuszem, który w dowolnej chwili mogę zmodyfikować, dopieścić ku najlepszej możliwej, szczytowej formie, w nieskończoność poprawiać, a maszynopisy będące niezbytym dowodem na to, że tego talentu mi brak pozostawiam w domu dla własnego sadomasochistycznego umartwiania się nad beznadzieją własnego losu, gdy inni tak pięknie się sprzedają. I aż w gardło korci, by zakrzyknąć za klasykiem: „wszyscy artyści to prostytutki, w oparach lepszych fajek, w oparach wódki. A jedne są lepsze, a drugie są gorsze. A gorsze są tańsze, a lepsze są droższe”, choć z tym ostatnim ciężko mi się zgodzić. Zdarzają się wyjątki, jednak nieprzystępność, brak populizmu w działaniach i podejmowane tematy nie pozwalają im dumnie wyjść z cienia. I w tym wątku mieści się projekt, który chodzi po mojej łysiejącej głowiźnie od momentu wydania niczym Korzeniowski Robert na IGRZYSKACH OLIMPIJSKICH (panowie 'dziennikarzowie', proszę!!!!!!) swego czasu. Babu Król, czyli Budyń i Bajzel ( rewelacyjne pseudonimy) z alternatywnego zespołu Pogodno w natarciu, z płytą wyśnioną (dosłownie, przez Jacka Szymkiewicza, czyli Budynia), która wydobywa z odmętów błotnistej kałuży gwiazd zapomnianych twórczość i przywraca ją do życia. Artysta ten enigmatycznie podpisywał się: Sted - Edward Stachura, bo o niego przede wszystkim chodzi w tym projekcie, to postać całkowicie (pomijając zapalonych czytelników poezji, studentów polonistyki, lub ludzi, którzy dobrze trafili z nauczycielami języka polskiego w szkole) zapomniana, a w czasach bezinternetowych, masy ludzi poruszała jego poezja, która szczerością i trafnością spostrzeżeń docierała do serc, ciekawiły opowiadania nierozerwalne z gorzką rzeczywistością człowieka i umiejscowione gdzieś obok, właśnie wśród zwykłych-niezwykłych ludzi. Jego dzieła były wywieszane w miejscach kultu, na ołtarzykach, które przypominają facebookową tablicę tylko w pełni realną, z której brakujące wiersze, czy piosenki, fan, czy fanka mogli sobie spisać, a te, które oni cudem posiadali, mogli podoklejać dla innych. Prawdziwa Stachuromania, przyciągał niczym Justin Bieber nastolatki, tylko bez tak ślicznej twarzy, masy managerów, producentów, z talentem, który przyciągał tłumy sam z siebie. Zwykły człowiek, który tragicznie przestał istnieć, a fala współczesności, wszechobecności wszystkiego zmyła ślad jego istnienia dla szerszej publiczności. I tu wkroczyli Budyń i Bajzel, którzy próbują przetłumaczyć na współczesny język muzyki piosenki i wiersze Stachury (bo kto słucha ogniskowego SDM?), udowadniając jak bogaty zbiór słów/dźwięków zawarty jest w jego twórczości i jak aktualna ona jest mimo upływu lat, a to wszystko na płycie zatytułowanej po prostu „Sted”. Znając Pogodno wiadomym jest, jak zwariowani są Ci dwaj czołowi artyści tej grupy, a bezkompromisowość i odwaga z jaką sięgnęli po Stachurę jest godna pozazdroszczenia, lecz ilość wtopionych pieniędzy w tak niekomercyjny projekt już nie. Nie ma co rozpisywać się nad rewelacyjnym połączeniu słów wyciągniętych z poezji, z graną i wyśpiewywaną muzyką – czysta symbioza i to trzeba usłyszeć na własne ucho, a za każdym kolejnym razem otwierają się przed słuchaczem nowe, barwne, maleńkie smaczki, które tylko zwiększają przyjemność płynącą z odbioru tej płyty. Wyobraźni muzycznej można panom z Babu Król szczerze zazdrościć.
I oto naturalna, piękna kolej rzeczy. Nowe pokolenia, nowa rzeczywistość, nowe interpretacje i nowi artyści. Szkoda, że na tak małą skalę. Przy rozległych możliwościach jakie daje nam technologia trzeba nauczyć się oddzielić ziarno (szczerość w sztuce), od plew (cycki |nic do nich nie mam, żeby nie było, tylko za sam biust Mandaryny artystką nie podpiszę|, gel na lokach i twórczość, z która w zetknięciu można przeżyć osobisty dramat w Andach). Wspierajmy ich twórczość, nie zapominajmy, poznajmy, nim będzie za późno, bo potem pozostanie nam jedynie złożyć hołd i skromny wieniec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz