7/03/2012

pierwszy słońca promień

Dobre, czy polskie? cz.1


Jak z polską muzyką jest każdy słyszy, lub widzi, w końcu mamy na rynku aż nadmiar wokalistek śpiewających ciałem. "Latające Naoliwione Cycki Hermenegildy" robią furorę, bo kto nie lubi popatrzeć na wyjątkowo kształtne i soczyste ciała pięknych silikonowych otynkowanych kobiet, a dzięki wysokim zyskom płynącym ze sprzedaży owych piersi, produkowany jest kolejny biustowny przebój. Nowe gwiazdy pokazują na ekranie do nagranego podkładu co mają do zaoferowania w sypialni swego pięciominutowego podbijającego poczytność pudelka partnera, a stare zapominają o tym co miały i czym uwodziły tłumy, próbując pokonać młode konkurentki nagością nie pierwszej świeżości, by sprzedać tą zamerykanizowaną kakofoniczną trutkę. Nie ma jednak takiej rzeczy na świecie, której fotoszop i producent wciskającego obecnie modne dwa nagrane podczas remontu u sąsiada dźwięki wiertła, nie odmieni w złotego łabędzia.  Mowa oczywiście o rynku muzyki popularnej, bo kto by tam wiedział co dzieje się w świecie muzyki alternatywnej. PRL dawno za nami, a nadal bierzemy co dają. W końcu dają cycki. Aż tu nagle...
Koło statuetkowej adoracji imienia jakiegoś tam Fryderyka, o którym już dawno wszyscy zapomnieli w tym roku honoruje nadmierną ilością tych nagród kobietę, o której słyszeli do tego czasu chyba tylko jej znajomi. Gdybyście zapytali dziadków (lub rodziców) o tę kobietę, to łza szczęścia wypełniona po brzegi wspomnieniami z szaleńczej młodości spłynęła by im po policzku. Ada Rusowicz święciła triumfy w latach 60tych jako wokalistka big-bitowa, zdobywając sławę z zespołem niebiesko-czarni, a gdyby wspomniany wcześniej internetowy kundelek już wtedy szerzył w ludziach takie zainteresowanie nie swoim życiem to pewnie pierwszy pisałby o jej romansie z Czesławem Niemenem, w którego chórkach zaczynała (co świadczy o jej predyspozycjach WOKALNYCH). Sam big-bit specjalnie oryginalną muzyką nie był, bezpardonowe zżynanie z twórczości Beatlesów, Stonesów, czy wczesnego rock'n'rolla, lub rythm'n'bluesa. Nic nowego, nic odkrywczego, dla wielu fanów muzyki nic, bo po co słuchać marnej kopii, skoro można sięgnąć po oryginał. Jednak wtedy 'nic' to przechodziło przez granice, więc trzeba było wypełniać lukę w kulturze popularnej, a przede wszystkim mieć ją pod kontrolą. I oto nagle z sentymentalnych podróży, potrzeby ducha i wielkiej miłości do muzyki, szczególnie tej granej przez własną mamę, wynurza się Ania Rusowicz i jej album "Mój Big-Bit". Po co poświęcać tyle słów, tyle czasu by uporządkować myśli i napisać coś o płycie, która na pierwszy rzut oka jest naśladowaniem muzyki, która była kopią piosenek granych już prawie 60 lat temu? Właśnie dlatego. W ostatnich latach do polski przedostał się na chwilę nie jaki Cee-Lo Green z przebojem o tym jak życzy swojej byłej kobiecie wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, oraz Brytyjczyka o pseudonimie Plan B, któremu z kolei inna pani powiedziała jak bardzo go kocha, lecz nie podała mu swojego numeru pesel, co skutkowało niemałymi kłopotami natury prawnej. Znajomość ich całych płyt pozwala na zauważenie pewnej zależności. Jeśli ktoś kocha pewien gatunek muzyki (w ich wypadku soul), sam jest muzykiem, zna się na muzyce i wie jak ją robić to nie trzeba nic innego by zdobyć sukces i uznanie. No i taka jest Ania Rusowicz. Jej album jest esencją bigbitu, z jego energią i przebojowością, muzycy dotrzymujący jej towarzystwa jadą po nutach jak przecinaki, a lista ambitnych inspiracji, które słychać na pierwszy wrzut w ucha jest niebywała ( przekrój ery wczesnego rock'n'rolla aż po chociażby The Doors, czy Jethro Tull), a wszystko podane z niebywałym wyczuciem, okraszone łatwymi wpadającymi w ucho, lecz nie do końca banalnymi tekstami o miłości (będącymi częścią repertuaru jej mamy), często  wyśpiewywanymi nie zawsze czystym, ale mocnym i szczerym głosem. Siła tej płyty leży właśnie w tej szczerości, napędzanej wielką miłością do pewnej epoki i muzyki, która porusza nie tylko stopy, ale i serce.
Najlepszym argumentem jest niezbędny rzut oka na ruchy wokalistki, na energię jaką rozsiewa wśród publiczności i klimat pięknych czasów napędzany przez świetnych muzyków, jak chociażby tutaj, lub tu.
Czym skutkuje jej twórczość? Tym, że od czasu do czasu można usłyszeć w radiu żywe, klimatyczne granie. Tym, że można urodziwie machać ramionami, nie silikonem w piersiach. Tym, że polska dobra płyta też musi kosztować prawie 60 zł, gdy już wiadomo, że można ją sprzedać. I wreszcie tym, że dzięki takim powiewom zakurzonej stylistycznie świeżości możemy powspominać, poznawać, pokochać i lać ten melodyczny miód na uszy z nieukrywaną przyjemnością w tak upalne dni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz